Rado Javor: http://radojavor.deviantart.com
Ostatnie parę dni spędziłem w Kazimierzu Dolnym, na festiwalu Dwa Brzegi. Impreza udała się na medal. Byłem z dzieckiem, więc wszystkie siły skoncentrowaliśmy na przebywaniu w namiocie z grami planszowymi. Zaraz będę się nabijał i wyzłośliwiał, więc zaznaczam, iż nie zamierzam pluć jadem w stronę organizatorów.
Kazimierz jest malowniczą dziurą nad Wisłą, gdzie w sezonie letnim przyjeżdża mniej więcej tyle osób, co do Krakowa podczas papieskiej wizyty. W sklepach duszno, tłumnie, kelnerki nie podchodzą do stolików. W dziesiątkach galerii próżno szukać choćby jednego dobrego obrazu. Nigdzie można płacić kartą. Mniej więcej w połowie drogi stateczkiem, usadzony między tłustą młodzieżą a szwadronem tłustych, rumianych niewiast, obiecałem sobie, że następne wakacje spędzam w Bytomiu. To chyba zakonnice bezhabitowe były, te rumiane niewiasty.
Nad miastem wznosi się pagór zwieńczony aż trzema krzyżami. Chyba jest wspanialszy niż Giewont, gdyż tam postawili tylko jeden. Krzyże upamiętniają zwycięstwo nad zarazą trawiącą to miasto wiele wieków temu. Widziane z dołu wzbudziły we mnie podwójny smutek. Jestem przecież bezbożnikiem, a do tego nabrałem przekonania, że Kazimierz, z tymi knotami w galeriach, tłokiem i pizzą z mikrofali, zasłużył tylko na nawrót plagi.
No ale poszliśmy z młodym na tę całą górkę stromym i krótkim podejściem. Na samym szczycie, na krawędzi lasu okalającego łysy placek ziemi, z którego sterczą krzyże, stała sobie budka. I pani z tej budki powiedziała, że halo, że proszę czekać, wejście na górę kosztuje dwa złote, no i kartą się nie da.
Cztery złote (za mnie i juniora) to żadne pieniądze, no ale trzeba je mieć – i to w blaszkach. Nikt mnie nie uprzedził, że w Kazimierzu spacerowanie jest płatne. Pomyślałem, że taka budka powinna stać na dole, ale wówczas nikt by się aż tak nie palił do wejścia na tę Golgotę Słowiańszczyzny. A potem pojawiła się myśl druga, daleko bardziej niepokojąca.
Opłata opiewa za wejście na górę. Tymczasem ja już na tę górę wszedłem. Odmawiając opłaty (choćby ze względu na brak drobnych), dopuszczam się czegoś karygodnego, a mianowicie wyłudzenia wejścia na górkę. Jakie są konsekwencje takiego przewinienia? Będę musiał kupić obraz? Kto tego pilnuje? Przecież nie ta smutna dziewczyna w budce. A zatem czy istnieje górkowy odpowiednik kanara? Co gorsza, wtargałem ze sobą dziecko, czyniąc je wspólnikiem w czynie zabronionym. Za moją sprawą Julek poczynił pierwszy krok w nieuczciwość: wyłudził wejście na górkę. John Dillinger zaczynał od czegoś podobnego.
Na szczęście wygrzebałem ze spodni ostatniego piątaka. Spod krzyży rozciągała się panorama miasta z uroczym ryneczkiem, arkadami i tłumem karnie stojącym w ogonku. Była to kolejka do bankomatu.
]]>Słyszałem o wielu artystach, którzy wypalili się twórczo. Malarz zastygał z pędzlem w swej śmierdzącej terpentyną pracowni. Pisarz siwiał przed pustą kartką papieru. Gitarzyście nutki pouciekały z dziurawych kieszeni.
Wypalenie twórcze – te słowa sugerują jakąś posępną grozę. Wyobrażam sobie głowę, która obserwowana z zewnątrz wygląda całkiem normalnie (jeśli nie liczyć oczu niczym płytkie, okopcone jamki), ale gdyby ją przekroić, ujawniłaby się pusta, zwęglona przestrzeń, coś na kształt ziemniaka, który przeleżał nazbyt długo w żarze ogniska. Prawda okazuje się inna. Wypalony artysta jest smutnym, przemądrzałym snujem, do tego mięciutkim w środku.
Sam, dawno temu, byłem bliski wypalenia i mogę powiedzieć, że prawdziwy artysta nie wypala się nigdy. Co najwyżej znudzi się swoją pracą albo uzna ją za niepotrzebną. Nikt też nie musi być artystą przez całe swoje życie. Powołanie często dobiega końca przed linią mety. Uciekinierzy z klasztorów o tym wiedzą.
Przez lata pisałem, korzystając z tego, co mi się przydarzyło. Po prostu brałem swoje przygody, emocje i jazdy, przerabiałem trochę i wsadzałem do książek. Ludziom się nawet podobało. Ufam, że docenili szczerość. Aż pewnego dnia, jakoś w rejonach 2009 roku, zrozumiałem, że opisałem już wszystko. Nie miałem nowych przygód, uczuć i przemyśleń. Nie bardzo wiedziałem, co z tym zrobić, chodziło mi nawet po głowie, by sprowokować jakąś przygodę.
A potem zrozumiałem, że nie muszę mieć żadnej przygody, bo po tym smutnym świecie łazi siedem i pół miliarda ludzi, z których każdy coś przeżył, a ja swoim pisarskim prawem mogę brać te życia, przerabiać, tak jak przerobiłem swoje na użytek literackiej fikcji. Siebie i swój marny skądinąd świat wewnętrzny pozostawiam w spokoju. I tak już ledwo dycha.
Kto grzebie w sobie, ten wygrzebie wszystko. Na świat życia nie starczy.
]]>
Tego lata do trzygwiazdkowego ośrodka położonego nad sztucznym zalewem w Kutasinie Górnej zjechali literaturoznawcy, profesorowie polonistyki, eseiści i krytycy literaccy. Przybyli wszyscy, świadomi wagi rozmowy, która się odbędzie.
Ponieważ zostało sporo miejsc, dokwaterowano co bardziej prominentnych recenzentów, po trzech na pokój. Każdy otrzymał śniadanie, leżak na plaży oraz voucher na masaż.
W samo południe to szacowne grono zasiadło w sali konferencyjnej mieszczącej pół tysiąca publiczności. W toku gorącej, lecz kompetentnej dyskusji znaleziono odpowiedzi na wszystkie nierozstrzygnięte dotąd spory i zagadnienia. Wymieniono istotne trendy w polskiej literaturze współczesnej, a następnie podsunięto pisarzom zagadnienia, których podjęcie będzie zaszczytnym obowiązkiem. Wyznaczono kierunki rozwoju poezji, prozy i eseistyki na następne dekady oraz ustalono ze stuprocentową pewnością, kiedy ukaże się powieść totalna, na którą wszyscy czekają od trzydziestu lat, jeśli nie lepiej. Ujawniono też nazwisko autora tego wyjątkowego arcydzieła.
Ponieważ zostało jeszcze trochę czasu, prelegenci w sposób jasny i niebudzący wątpliwości określili, jaką postawę winien przyjąć autor wobec zagadnień społecznych i perturbacji politycznych. Dzięki temu każdy literat może żyć i tworzyć bez żadnych aksjologicznych wątpliwości.
Tego dnia w Kutasinie Górnej zabrzmiało jeszcze wiele innych rewelacji. Świat nie dowie się o żadnej z nich, albowiem na kongres, prócz prelegentów, nikt nie przyszedł.
]]>
Mam swoją sekretną wspólnotę.
Rozpoznajemy się po drobiazgach: po smutnych oczach, przemyślanym stroju, ale i codziennej życzliwości względem innych. Nie potrzebujemy niczego więcej i nie rozmawiamy ze sobą. Wystarczy wymiana spojrzeń i każdy idzie w swoją stronę.
Jesteśmy jak członkowie ginących subkultur, jak esesmani w Argentynie. Nie potrzebujemy wzajemnej bliskości, bo wiemy, że na dłuższą metę nie pomoże nam żadna bliskość. Odkładamy ją na stos kart odrzuconych.
Ci ludzie wykonują najróżniejsze zawody. Dzieli nas inteligencja, status społeczny, temperament i obyczaje. Niektórzy mają rodziny, a nawet odwiedzają świątynie, czytają mądre książki albo zasypiają, oglądając kanał sportowy. Wiedzą, że dobre jest tylko to, co zapełnia pustkę.
Bankowiec, który wydaje mi nową kartę płatniczą, nieoczekiwanie mówi, że co weekend musi się upić. Popija również w tygodniu, ale mniej, tak, by tym pijaństwem nie skrzywdzić najbliższych. Nietzsche miał słuszność, wypowiadając straszliwe słowa: pustynia rośnie.
Znajomy z branży ściąga swoich umarłych na lokalny cmentarz i drży, że nie zdoła wykonać tego zadania. Wydaje mu się (tak sądzę), że gdy wypełni swoje zadanie, jego zmarli znajdą się bliżej i będą odrobinę mniej martwi.
Aktor znany z okładek kolorowych magazynów, z bajecznym kontem i willą pod Warszawą, żyje tylko dla bliskich, przez co ich obecność odbiera jako wieczną udrękę. Pani ze sklepu jest przerażona perspektywą bezczynności na emeryturze. Wie, że nie zdoła się niczego chwycić. Oto moi bliźni.
Ludzie, którzy wiedzą, że wszystkie nasze wysiłki są na próżno. Wiedzą, że nicość czeka.
]]>W moim śnie włamuję się do krakowskiego ogrodu zoologicznego i uwalniam trzy słonie indyjskie, które tam zamieszkują. Nie wiem, co prawda, czy w Krakowie żyją akurat trzy słonie, ale w moim śnie tyle ich tam było.
Ze zwierząt formuję armię na wzór wielkiego Hannibala. Dosiadam największej sztuki, dwie pozostałe wiernie podążają za mną. Schodzimy krętą drogą ze wzgórza Pustelnik, maszerujemy przez uśpiony Salwator, Łagiewniki, Wieliczkę. Nikt nas nie zatrzymuje. Zagubieni imprezowicze upuszczają butelki i przyklękają na jedno kolano.
Prowadzę swoje słonie nową autostradą. Kierowcy zwalniają albo trąbią na wiwat. Najodważniejsi porzucają swoje samochody i podążają za mną, zbrojni w lewary, siekierki strażackie i puszki Harnasia osadzone w skarpetkach.
W ten sposób do rogatek Tarnowa dociera zorganizowana spontanicznie armia. Bitwa rozgrywa się w krwawych promieniach świtu. Siły tarnowian, mimo męstwa, zostają stratowane, a nawet rozgromione.
Do drugiego starcia dochodzi przed ratuszem, już w pełnym słońcu. Urzędnicy, strażnicy miejscy, nieliczni policjanci oraz kontrolerzy biletów srożą się za pasem wilczych dołów i naprędce wzniesionych fortyfikacji. Atakuję klinem, którego dziób stanowią moje trzy słonie i ja sam, wymachujący zajuszoną pałką. Po kwadransie pada ostatni bohaterski kanar, zatłuczony własnym terminalem.
Taranuję bramę i wdzieram się do ratusza, gdzie wciąż broni się burmistrz, skryty za szpalerem biustów swoich sekretarek. Opada kurz. Schodzę ze słonia, ze szczątek burmistrza wygrzebuję klucze do miasta i zasiadam w gabinecie. Sen dobiega końca w tym właśnie momencie.
Nie mam pojęcia, czemu śnią mi się takie rzeczy, ale chyba niezbyt dobrze świadczą o mojej osobie. Znamionują niepotrzebne okrucieństwo i poszukiwanie chwały niewielkim kosztem. Niewiele wiem o Tarnowie, ale wydaje się miastem spokojnym, sympatycznym i bardzo łatwym do podbicia.
]]>fot. Jerzy Szot
Mówię o sobie, że jestem z krakowskiego Kazimierza, ale to nie do końca prawda. Rodzice przeprowadzili się tam, gdy miałem jakieś trzy lata. Tam chodziłem do podstawówki i tam mieszkałem aż do początku studiów, kiedy poszedłem na swoje.
Piszę o tym, bo ludzie coraz częściej pytają mnie o ten Kazimierz. Napisałem niedawno jakieś opowiadanie (i całą pieprzoną książkę, „Tracę ciepło”, jakąś dekadę temu), a dziś oprowadzałem wycieczkę śladami własnych wspomnień. Tych miałem zaskakująco niewiele.
Ludzie, którzy siedzą teraz w „Kolorach”, w żydowskich restauracjach na Szerokiej i nawalają się w Pięknym, którzy śpią w hotelach i jadają kolacje na dachach, nie mają pojęcia, jak było tam wcześniej. A było brudno, biednie i pięknie. Nie będę o tym pisał, bo już pisałem.
Kazimierzowi w dużej mierze zawdzięczam siebie. Trafiłem tam między drabów, dobrych drabów, twardych jak cholera. Miałem siedem lat i byłem wychuchanym chłopczykiem, jedynym dzieckiem malarza i psychologa. Żyłem w świecie książek, bajek opowiadanych przez babcie i ciotki. Nagle się okazało, że są ludzie, którzy niczego nie czytają, za to rżną w gałę, oglądają „Dempsey i Makepeace” i filmy z Arnoldem Schwarzeneggerem. Bałem się ich bardzo, tych moich kolegów szkolnych. Bardzo chciałem być taki jak oni.
I stałem się, w jakiś sposób. Nie zrezygnowałem jednak z siebie. To znaczy dalej czytałem książki i grzązłem w świecie fantazji, ale opornie (i bardzo powoli) zwalczałem własną niezdarność, no i co tu kryć – arogancję zbudowaną na pochodzeniu. Polubiłem filmy z Arnoldem, choć z piłką nożną poszło już gorzej. Własne dziecko wyśmiało mnie na orliku.
Ten stary Kazimierz, ta szkoła uczyniła ze mnie pisarza, którym jestem. A jestem jedynym dzieckiem malarza i psychologa, które pisuje o drabach. Bo drabem również jestem, z ogromną niechęcią do etosu inteligenta i wszystkiego, co się z nim wiąże.
A dzisiaj na wycieczce pewna pani zapytała, jakim prawem oprowadzam ludzi po Kazimierzu. Czemu opowiadam o robieniu bomb z karbidu? Już bym ci odpowiedział, babino! Zaraz zrozumiałem, że ta kobieta oczekiwała czegoś zupełnie innego. Liczyła na spacer po synagogach. Pytanie jednak zostało. Czy mam prawo?
Przecież tak naprawdę nie jestem stąd.
]]>Mało brakowało, a bym nie dojechał.
Zaproszono mnie na konwent do Gostynina. Przynajmniej tak sądziłem. Dwa dni przed imprezą zadzwonił do mnie cokolwiek zaaferowany szef tej imprezy. Chciał się upewnić, czy przyjadę. Za to ja chciałem go uspokoić. Powiedziałem, że mam już kupiony bilet do Warszawy Zachodniej i stamtąd złapię autobus do Gostynina, podobno często chodzą. Zakłopotany facet wydukał, że czeka na mnie, owszem, ale w Gostyniu Wielkopolskim. Ups.
Wymieniłem bilet i w drodze do Gostynia Wielkopolskiego zachodziłem w głowę, jak zaskarbić sobie życzliwość mieszkańców tego miasta, które pomyliłem z innym. Dowiedziałem się, że w Gostyniu mają największy silos w Polsce i piękną bazylikę. Zebrałem też sporo informacji o Trynkiewiczu i nauczyłem się dowcipów o jego osobie. Na miejscu poinformowano mnie, że Trynkiewicz siedzi, ale w Gostyninie.
A potem trafiłem na konwent w całości dedykowany lokalnej społeczności. W budynku domu kultury znalazło się dość miejsca na salę z planszówkami i do karcianek, były jakieś komputery, czytelnia komiksów i dużo, dużo więcej. Ludzi kręciło się od groma, głównie rodziny z dziećmi. Spotkanie ze mną odbyło się w najpiękniejszych możliwych okolicznościach, czyli na trawie, w słońcu. Potem dowiedziałem się, że skład odpowiedzialny za organizację konwentu robi wiele innych imprez, jakieś weekendy japońskie, zloty antropologów, coś podobnego.
Uczestniczyłem w wielu imprezach kulturalnych i przygniatająca większość z nich była niepotrzebna. Po prostu mało kto na nie przychodził. Będąc na nieznanym konwencie w dwudziestotysięcznym miasteczku, patrząc na tych, którzy tam przyszli, zrozumiałem, jak bardzo to jest potrzebne, i zaraz pomyślałem o organizatorach. Działają u podstaw, sami z siebie. Tacy ludzie nie dostają wielkich grantów z Unii, nie zaprasza się ich do telewizji jak wielkich animatorów kultury, nie dostają też ciepłych synekurek. W sumie chyba gówno z tego mają. Albo bardzo niewiele. A robią coś cholernie potrzebnego, wprowadzają życie i kulturę do miasta. Zasługują na dużo więcej niż ta nędzna notka na bloga. Ale mam tylko ją.
Dobra robota, chłopaki.
]]>Nie ma czegoś takiego jak koszmarny sen. Wszystkie moje sny są koszmarne. Śni mi się, że uciekam. Śni mi się, że morduję ludzi w tchórzliwy sposób.
Niedawno rozmawiałem z kolegami o świadomym śnieniu. Kiedyś nawet chciałem się tego nauczyć. Podobno technika uległa daleko idącemu udoskonaleniu, czyli każdy może. Roje światłych Amerykanów śnią świadome sny.
Do czego mógłbym wykorzystać świadome śnienie? Jestem przyziemnym człowiekiem pozbawionym życiowej fantazji, więc odpowiedź narzuca się sama – otóż śniłbym o pracowaniu. Rozważałbym fabuły swoich książek, wymyślał bohaterów i szkicował kolejne odcinki programu gdzieś tam, w fantazmatycznych labiryntach mojej zakurzonej głowy.
Takie rozwiązanie uczyniłoby mnie kimś wyjątkowym. Czas we śnie biegnie inaczej. Czterdziestominutowy sen śnię przez dziesięć minut, z głową na poduszce. Oznacza to (ujmując rzecz skrótowo), że wykorzystując metodę świadomego śnienia, mogę stać się jedynym człowiekiem na świecie, który pracuje 48 godzin na dobę.
Piszę o tym wszystkim, bo dziś w nocy miałem sen o wypadającym zębie, po raz pierwszy w życiu. Ruszał się w dolnej szczęce, aż wreszcie wypadł. Zdaniem onejromantów to poważna sprawa. Zwiastuje śmierć kogoś bliskiego. Jung uważał, że w ten sposób manifestują się lęki przed utratą witalności, za to Freud rozumował bardziej przyziemnie: ot, niebawem uschnie mi kuśka. Nic dziwnego, że obudziłem się przejęty, a nawet przestraszony.
Oprzytomniawszy, przejechałem językiem po szczęce i splunąłem kawałkiem dolnej czwórki na mokrą poduszkę.
]]>Otrzymałem luźne zaproszenie do powstającego właśnie stowarzyszenia wspierającego pisarzy. Przeczytałem założenia towarzyszące tej inicjatywie i uznałem je za słuszne. Ludzi, którzy się tym zajmują, szanuję. Ale nie. Dziękuję, postoję. Zadowolę się, jak zwykle, wygodnym statusem kibica.
Uważam, że pisarze – zwłaszcza młodzi – potrzebują pomocy przy starcie. Wówczas nie popełnią błędów, które ja popełniłem. Mowa o negocjowaniu zaliczek i progów procentowych, o zachowaniu przy sobie praw zależnych, ogólnie rzecz biorąc, obsłudze prawnej delikwenta z książką w pliku.
Pisanie jest działalnością samotniczą. Niedawno sobie to uświadomiłem, porównując się z innymi. Zazwyczaj jest tak, że ludzie pracują wspólnie na rzecz określonego dzieła (może to być przejazd pociągu, wprowadzenie produktu na rynek albo edukacja dziecka). Tymczasem pisarz działa samotnie, choć zdarza się mu korzystać z pomocy innych. Praca nad książką zajmuje rok, dwa lata. Przez ten czas mieszkam w wymyślonym domu, sam pośród niewyraźnych ścian.
Ta samotniczość zmienia coś w mózgu. W moim na pewno zmieniła. Po prostu nie potrafię się stowarzyszać, nie funkcjonuję w żadnej grupie inaczej niż na prawach dziwadła. Koledzy, koleżanki po piórze raczej takiego dziwadła nie potrzebują. Ja coraz mniej chętnie dzielę się własną dziwacznością. A więc postoję z boku, choć życzliwie. W konsekwencji, deklaruję, że nigdy nie skorzystam z pomocy powstającej organizacji, nawet gdybym jej bardzo potrzebował.
Ale skoro trzeba, podzielę się radami dla młodych pisarzy. Są tylko trzy. Być może nie są też mądre, ale trudno – mam tylko takie.
Nietzsche słusznie pisze, że wszyscy twórcy są twardzi. Dopowiem mniej filozoficznie: jeśli masz wrażliwe serce, musisz mieć twardą dupę. Od tej zasady próżno szukać wyjątków.
Kiedy zaczynałem, cechowała mnie zbytnia skromność. Niemal przepraszałem wydawcę, że przynoszę mu książkę. Młodym doradzam wypracowaną pewność siebie albo przynajmniej pozór tej pewności. Zachowuj się, jakbyś napisał skończone arcydzieło, miks „Czarodziejskiej góry” „Ulissesa” i Szwejka. Choć to przecież nieprawda. Uznają Cię za gbura i chama, ale potraktują poważnie. Poza tym jeśli nie wierzysz w swoją książkę, dlaczego wydawca ma uwierzyć?
Nigdy nie przyjmuj pierwszej oferty. Czytaj umowy. Dokładnie. Zawsze.
To tyle.
]]>Parę lat temu Jakub Małecki powiedział mi, że mam problem z oczami. Bardzo chętnie oślepiam bohaterów w swoich książkach. Aż sprawdziłem, posługując się wyszukiwaniem słów kluczowych w pliku tekstowym. Rzeczywiście, w takich książkach jak „Nadchodzi” albo „Widma” cały czas komuś gaśnie światło.
Przejąłem się tym trochę i próbuję nikogo już nie oślepiać (tak samo, jak obiecałem sobie, że nie będę już zabijał bohaterów w moich książkach, a przynajmniej uważał z tym mordowaniem). Na fali tego, co powiedział Kuba, napisałem kilka bajek o oczach, które można było przeczytać tutaj. Teraz znajdziecie je w „Rzeczach utraconych”.
Do niedawna nie wiedziałem, jakiego koloru są moje oczy. Nie żebym specjalnie się im przyglądał. Raz wydawały się zielone, innym razem błękitne, to znów szare. Nie wiem, co wpisałem do dowodu osobistego, ale pamiętam, jak parę lat temu intensywnie zbliżałem się do pewnej dziewczyny. Siedzieliśmy w knajpie, widząc się po raz pierwszy, piliśmy nieprzyzwoite ilości piwa, a ja czułem, że rozpoczyna się coś, co będzie groźne, mocne, pięknie, skończy się źle, a być może mnie zgubi. Ta dziewczyna – też bardzo przejęta i przestraszona – przyglądała mi się, powtarzając, że nie może rozpoznać koloru moich oczu. Raz wydawał się jej taki, a raz znowu inny, a nasze twarze były coraz bliżej siebie.
Niedawno zupełnie inna dziewczyna rozstrzygnęła ten problem. Powiedziała, że kolor moich oczu zależy od nastroju. Stają się szare, gdy jestem smutny, i niebieskie, kiedy raczę poweseleć. Przyjąłem tę odpowiedź z rozbawieniem i kto wie, może nawet moje oczy zrobiły się niebieskie od tego niespodziewanego uśmiechu. W gruncie rzeczy, ta kwestia niewiele mnie obchodzi. Co mi z koloru oczu? Zrozumiałem za to coś innego.
Czasem jest tak, że jedna miłość zadaje pytanie, a odpowiedź, po paru latach znajduje zupełnie inna miłość.
]]>