O rozmawianiu. Na zaproszenie Roberta Ostaszewskiego odwiedziłem redakcję Dekady Literackiej, by wziąć udział w dyskusji poświęconej młodej literaturze, a raczej młodości jako takiej. W opinii Roberta, z młodością wciąż mam coś wspólnego. Więc posiedziałem, posłuchałem gadających głów i krakałem jako one – było, w gruncie rzeczy było przemiło i kształcąco, tylko nie potrafiliśmy w żaden sposób tej młodości ugryźć. Co sprawia, że młodzi są młodzi? Jak oni siebie rozpoznają, biorą za swoich, a starców, tylko ufarbowanych, słusznie odtrącą? Jakie jest ich nawet nie przeżycie pokoleniowe (nawet ja takiego nie mam), ale podstawka bycia – jak, w moim wypadku, mgnienie komuny w agonii? Można tak pytać w nieskończoność i do niczego się nie dojdzie, więcej, kategoria młodości może zmienić, nim skończą się pytania. Więc, możemy definiować młodość przez opozycję do starości, jako rzecz definicji się wymykającą, albo po prostu stwierdzić, że młody to taki jegomość, co regularnie korzysta z youtube i programów p2p. Czyżbyśmy mieli teraz Pokolenie YP2 (youtube p2p)? Jak ktoś chce używać, proszę bardzo, pod warunkiem przypisania sobie autorstwa. Żywotność takich pokoleń ma siłę muchę jednodniówki – nie mam pojęcia, gdzie teraz siedzi „pokolenie JP2” oraz „pokolenie 1200 brutto” ale z pewnością nie w tej części widzialnego wszechświata.
O Polsce. Czytam Rymkiewicza, który w „Kinderschenen” wyraźnie próbuje być Mickiewiczem i pisze swoje „Księgi pielgrzymstwa polskiego”. Czytam też Twardocha, który na szczęście, w swych najśmielszych nawet zamierzeniach, planuje być Twardochem właśnie. Obaj usiłują wydestylować sens swojej, naszej tożsamości (odpowiednio, Polaka i Ślązaka), z tym, że sędziwy poeta czyni to w drodze obróbki węzłowych punktów naszej historii ze wskazaniem na powstanie warszawskie, zaś młody prozaik, publicysta oraz szermierz wychwytuje swoje sensy ogólne, ekstrakty w ważnych drobiazgach – wystarczy poczytać, jak opisuje kobiety, czekające przed kopalnią, bo walnęło coś na przodku, albo krzyże przydrożne, by wiedzieć o co chodzi. Instynktownie zwracam się przeciwko nim. Instynktownie, bo rozum, być może, pożeglowałby przyjacielsko w ich stronę. Otóż, wedle mego instynktu, nasza historia jest krwawym zamętem bez wewnętrznego porządku, otóż instynkt mi rzecze, że krzyże nikną we mgle. Zapominamy. Tym co świadczy o Polsce, co pokazuje czym Polska jest w swojej istocie jest owszem, bezsens, ale zaklęty w drobiazgu, coś zupełnie nieważnego, niepotrzebnego, zbędnego nawet, co mogłoby narodzić się chyba tylko nad Wisłą.
W moim kulawym ojcostwie (kulawym, bo dochodzącym, a jak człowiek dużo chodzi to staje się chromy) mnie właśnie przypadła rola śmigania z małym do lekarza – innymi słowy, raczej nie zbieram sobie u niego punktów, kojarząc się z igłą i opukiwaniem. Zapylam również po recepty i kiedy pani doktor raczyła mi taką wypisać, zwróciłem uwagę na pewien badziew, zdobiący ścianę. Badziew wydaje się dobrym słowem: ani to obraz, ani plakat, ani kalkomania, po prostu kawał śliskiego, kolorowego papieru, wiszący na gwoździu. Takie rzeczy widuje się w przychodniach.
Bardziew wyobraża leśną szkołę, gdzie kształcą się oszalałe ze szczęścia trolle. Trwa chyba lekcja medycyny (oznaczałoby to, że mamy do czynienia z uniwerkiem dla trolli), na pierwszy plan wysuwa się wesolutki nauczyciel w lekarskim kitlu, na tablicy za jego plecami widnieje napis: SZKIELET CZŁ, to znaczy tyle tylko widać, bo belfer zasłania resztę sobą samym. Domyślam się jednak, ze chodzi o człowieka. Obok stoi rzeczony szkielet, czyli trup (chyba, że trolle sporządzają sztuczne szkielety), będąc, zapewne, źródłem rozradowania, towarzyszącego zajęciom. Wszyscy z niego się cieszą, na białym łbie przysiadł ptaszek, u stóp kościstych zgromadziły się zajączki, zza drzewa spogląda uśmiechnięty lisek. Sama sytuacja wydaje się już bezsensowna, po co bowiem, do jasnej cholery, trollom wiedza o ludzkim kośćcu? Powinny przecież poznawać zawiłości trollowej anatomii. Ale jeśli przyjrzymy się dobrze czaszce, dostrzeżemy dziwacznie wysuniętą żuchwę oraz cofnięte czoło, wyjdzie niechybnie, że, wbrew napisowi na tablicy, mamy do czynienia ze szkieletem małpy, dokładnie, ni mniej, ni więcej – małpy jebanej.
Oczywiście, dzieci się nie połapią, choć, jak je znam, wyczują, że coś jest nie w porządku (jeśli będą chciały patrzeć, badziew ów, oprócz innych ułomności, jest bardzo brzydki), a o ile dorosłego wolno okłamać, omamić, to dziecka pod żadnym pozorem. To jeszcze nieważne. Opuściłem gabinet w dziwnym przekonaniu, że badziew, wiszący w przychodni dla dzieci, na którym trolle uczą się ludzkiej anatomii na małpim szkielecie mówi o naszym kraju coś naprawdę istotnego.
Co gorsza, to przekonanie jest we mnie do dziś.
A co jest jeszcze gorsze, napisałem te słowa i uświadomiłem sobie, że właściwie to nie jestem pewien, czy Szczepan Twardoch pisał kiedykolwiek o kobietach, czekających w napięciu na swoich bliskich przed kopalnią, w której zdarzyło się nieszczęście, albo o jakimś krzyżu, pod którym ludzie się modlą. Może tylko mówił mi o tym, albo coś mi się ubrdało. Nieważne, bo w jego prozie te kobiety, te krzyże są, nawet jeśli nie wspomniał o nich nigdy, ani jednym zdaniem.
]]>Być może akcja odniesie skutek, więc jeśli paląc na przystanku – naturalnym miejscu do tej czynności – zabulicie mandat, wiecie komu podziękować.
]]>