Tu narodziły się góry i są już stare jak Ziemia. Mają zmarszczki od wody i łby spłaszczone wiatrem. Niewiele można o nich powiedzieć, tak jak i o oczach antylop, które są czarne i bezmyślne. Stada tych płochliwych zwierząt zatrzymują się na poboczu, nerwowo skubią trawkę i ostrożnie schodzą ku oczkom wodnym. Młode kozły ustawione na rogatkach wypatrują niebezpieczeństwa, cętkowanych drani czających się w trawie spalonej słońcem. Przed maską naszego samochodu cwałuje młody lampart. Ogromna sowa, niby upiór wojownika, podrywa się do lotu w świetle reflektorów.
Miliony jasnych gwiazd, Księżycowi się spuchło, a mimo to jest ciemniej niż w Europie. Pobladły nieliczne okienka domów, asfalt na drodze kruszeje, aż wreszcie znika zupełnie. Busz płonie – cienka linia pomarańczowych ust śmieje się trzepotem ptasich skrzydeł i piskiem zwierząt próżno szukających ratunku. Z tej ciemności wyłaniają się twarze spóźnionych wędrowców, szczupłych mężczyzn w kolorowych ubraniach i kobiet niosących na głowach ciężkie wiązki chrustu. Ta droga też ma swój koniec, oznaczony przez trzy głazy piaskowego koloru. Należy poszukać innej.
W niewielkim mieście George zdarzył się wypadek. Policjanci blokują ruch i mówią, że jeszcze trochę to potrwa – nie znaleziono wszystkich części ciała, czy też może ciał ofiar. Nieopodal doszło do innego nieszczęścia, samochód zabił chłopaka. Trupa, ułożonego na poboczu, widzimy tylko przez ułamek sekundy. Mieszkańcy townshipu wylegli na pobocze, stoją i milczą. Nastolatek w czerwonej koszuli opiera gorącą głowę o płot. Kumpla mu zabiło. Trasa prowadzi między domami z blachy falistej, z dykty, z desek, z czegokolwiek, to miejsce, gdzie dach przytrzymują kamienie. Spod tych dachów, spod tych kamieni wychodzą cienie. Rozmawiają o zmarłych.
Kapsztad to Europa, stada białych domów rozciągniętych między górą stołową a oceanem. Przy brzegu sterczą stare silniki statków, które zatonęły tu dawno temu. Johannesburg jest miastem twierdz z targowiskiem pośrodku, każdy dom otacza mur i czupryna drutu kolczastego. Mieszkańcy kursują między twierdzami w bezpiecznych samochodach. Wiejską drogą wśród gór dzieci wracają ze szkoły, każde w mundurku. Machają do kierowców, próbują dotknąć karoserii, wchodzą pod koła, nie patrzą. Chłopak, może dwunastoletni, na przemian głaszcze się po brzuchu i wyciąga ręce. Tu ciągle są okrągłe chaty z gliny. W otwartych drzwiach widać grube kobiety oglądające telewizję.
Pawiany blokują ruch na drodze. Gonią się, żrą i pierdolą ze sobą. Stary pasterz z maczetą u pasa usiłuje zepchnąć stado krów na pobocze. Głupi Niemiec zarył samochodem w błocku, pośrodku dziczy. Z niepokojem spogląda na ciemniejące niebo, a dziesięciokilometrowy spacer do kempingu, pustą drogą, tam gdzie małpy i lwy, napawa go przerażeniem. Spotka jednak dobrych ludzi, którzy mu pomogą. Otacza go trawa spalona słońcem, krzaczory i nagie, białe drzewa. Nosorożec przypomina okręt podwodny, jest połączeniem krowy oraz diabła. Guziec pochyla łeb jak młot.
Małpy kradną chleb i chusteczki higieniczne. Nocą pod namiot podchodzą stworzenia, których nie umiem nazwać. Przypominają borsuka skrzyżowanego ze skunksem, opierają potężne pazury o blat stołu, węszą, lecz można je przepłoszyć jednym klaśnięciem. Jedzenie jest bardzo dobre i tanie, prawdziwe mięso z prawdziwych krów, owiec i kóz. Wino i papierosy pod gwiazdami. Ziemia zmienia się, jakby cały świat przesuwał mi się przed oczami. Kelnerzy są usłużni, wszyscy – bardzo serdeczni. Nastolatek zabił i zjadł swoją koleżankę ze szkoły. W ten sposób prosił Szatana o szczęście. Wietnam i Laos opłacają rzeź nosorożców, czemu strażnicy w parkach nie mogą się przeciwstawić. Jest ich zbyt mało, są źle opłacani. Hotentot zabił Buszmena. Zulus zabił Hotentota. Bur zabił Zulusa. Anglik zabił Bura. Bur zabił Zulusa. Zulus zabił Bura.
]]>książka ukaże się w czerwcu, nakładem Wydawnictwa Literackiego.
]]>Jak, bracie mój, skończysz studia, to może znajdziesz robotę. Twoja kobieta, być może, również znajdzie robotę, wówczas może wam zapłacą i może zdołacie się utrzymać. Może litościwy bank da wam kredyt na mieszkanie. Może go spłacicie i może ocalicie dom. Jeśli zrobicie dziecko, kraj da wam gówno, to akurat pewne jak amen i trumna, ale może załapiecie się na miejsce w żłobku i przedszkolu, może nawet zdarzy się szkoła, a wy, być może, będziecie mieli na podręczniki i obiadek z cateringu. Może wam nawet tego dziecka nie odbiorą.
Idziesz, kolego sympatyczny, na pocztę. Na poczcie może będą mieli koperty albo nie będą mieli tych kopert. Przesyłka może nawet dojdzie pod wskazany adres, choć może zabierze ją sobie listonosz, który przecież też nie ma lekko i próbuje przeżyć. Czekasz na peronie, pociąg może przyjedzie o czasie, może spóźniony, może nawet zawiezie cię tam, gdzie chcesz, kumplu mój, a może zmieni się w autobus. W urzędzie może załatwią twoją sprawę. W szpitalu może cię przyjmą i może nie umrzesz. Może twoje dziecko nie umrze. Mięso w dyskoncie może okaże się mięsem, ser serem, a srajtaśma, być może, będzie uczyniona z papieru. Może będzie droga na Olkusz. Może nie.
Może kiedyś, wracając do domu po trzech żywcach, na które masz osobny budżet, natkniesz się na mnie i mi się nie spodobasz, może będzie to akurat ten jedyny dzień, kiedy coś we mnie pęknie i straszliwie ci wpierdolę, tak bez powodu, złe miejsce, zły czas, zły pisarz w okropnym zaułku. Więc słuchaj dalej, będę cię lał, może przyjedzie policja, może ktoś zadzwoni po karetkę, może doczołgasz się po pomoc o własnych siłach. A ja, być może, wywinę się z całej sytuacji, choćby zgarnięto mnie w chwili, gdy skaczę ci po gardle, miły kolego, może zdołam się z tego wyłgać, bo jestem w miarę znany, mam forsę, możliwości i doskonale wiem, w którym akurat kościele mieszka sobie Bóg. Może potraktują mnie łagodnie. Łagodniej niż ja ciebie – to jedno akurat jest pewne.
To nie jest niczyja wina. Może Bałtyckie po prostu jest, tak jak Wisła i Tatry. Zawsze było – być może. Wyobraźcie sobie ścianę wody wysoką jak dom, w którym mieszkamy my wszyscy, przyjrzyjcie się. Gówno, szczochy, plwociny. Wszystko jest tutaj na może, cały kraj poklejony butaprenem czy może raczej guma arabską, posklejany z kawałków pięknej historii, chciwości sąsiada, naszej własnej małości, jakiegoś potwornego, niczym nieuzasadnionego kompleksu, zapchany watą i słabnącym sercem. Pływamy sobie, mój przyjacielu, i ja także sobie pływam, choć jestem daleko stąd.
Może nie powinienem pisać tego tekstu. Może to durny tekst jest, nietrafiony, ordynarny i może kogoś obraża, a już na pewno jest tekstem niepełnym, gdyż teraz w tym miejscu powinienem wyłożyć jakąś receptę na osuszenie moża Bałtyckiego, na zmianę potencjalności w pewność, moża w siur (sure). Tylko że nie wiem. Wychodziłem z siebie, żeby coś wymyślić, i nie mam pojęcia, co powinno się tu zrobić. Jest jeszcze gorzej. Wyobrażam sobie, że jestem władcą świata, mam nieograniczone środki finansowe i mogę każdego człowieka zmusić do czegokolwiek – dalej nic nie przychodzi mi do głowy, bo nawet prezydent Obama nie zamieni Zatoki Meksykańskiej w Apallachy.
To zrobi tylko czas. Za tysiące lat może nie będzie już moża Bałtyckiego, tylko coś zupełnie innego, na co nie znamy nawet nazwy. Kłopot w tym, mój przyjacielu, że czego jak czego, ale my już czasu nie mamy. Nasze dzieci, obawiam się, również nie.
]]>Jedziemy z kumplem do multipleksu na Dobrego Pasterza w Krakowie; właściwie nie wiemy, czemu akurat tam, skoro „Evil Dead” grają także w centrum miasta, ale nastała wiosna, więc nikt nic nie wie, za to wszyscy są podkurwieni. Do autobusu wsiada drobny menel. Wstrząsają nim drgawki. Zerka w naszym kierunku, gestem zaprasza wsiadających, wysiadających żegna, czka jakimś niezrozumiałym słowem, a jego brudna twarz skrywa ślady dawnej inteligencji. Kumpel ma naszywkę na ramonesce. Zagaduję o nią, a kumpel wścieka się na mnie, bo jeszcze pasażerowie odcisną na nim jakiś stygmat. Temat naszywki i mojego zachowania powróci jeszcze na piwie, kilka godzin później, ale, póki co, błąkamy się w poszukiwaniu bankomatu, znów nie wiadomo czemu, gdyż w kieszeniach mamy dość pieniędzy. Przed seansem w kawiarni ciumkam elektronicznego papierosa. Barista mówi, że tu się nie pali, odpowiadam, że to przecież elektroniczny papieros. Barista tłumaczy, że palacze, którzy muszą tkwić na zewnątrz, wymogli właśnie takie zarządzenie, na co kumpel mój wypala wprost: „Co pan za głupoty opowiada”, ale ja po prostu chowam elektronicznego papierosa, ulegam jak zawsze, gdy zetknę się z kuriozalnym chamstwem.
Ludzie zdjęli czapki, kurtki i szaliki. Podnieśli głowy i po raz pierwszy od kilku miesięcy muszą patrzeć sobie w oczy. To dla nich nowość. Nie umieją sobie z tym poradzić. Wkrótce będą umieli, ale jeszcze nie teraz, i właśnie dlatego jest tak jak jest. W tramwaju ktoś zostawił parę nowych dziecięcych butów. Dziecięce buty są bardzo drogie. Na przystanku brodaty, zaniedbany mężczyzna dostaje ataku padaczki. Dwie piękne, młode dziewczyny pomagają mu usiąść i dzwonią po pomoc.
Wieczorem w knajpie spoglądam na chłopaków w kraciastych koszulach. Ich zadbana skóra nadaje im delikatność dziewicy wykąpanej w mleku i wystawionej na sprzedaż. Nastroszyli sobie włosy i noszą szykowne okulary w grubych oprawkach, choć dałbym sobie rękę uciąć, że połowa z nich nie ma nawet wady wzroku. Nie mam pojęcia, jak się do nich odnieść. A może mam. Bo oto stoję sobie nad pisuarem, a tu jeden z nich zaczyna szarpać klamkę i woła, żebym się pospieszył, bo on musi. Weź leć do mamy po pampersa, myślę sobie, kończę to, co musi być skończone, nie szybciej, lecz też nie wolniej, choćbyś strząsał dwa tygodnie, zawsze kropla spadnie w spodnie. Drzwi otwieram dość ostro, ten młody, dobrze ubrany, niezdolny do utrzymywania moczu człowiek wykonuje rozpaczliwy unik. Przed nim otwiera się perspektywa ulgi, przede mną już tylko noc.
W półmroku knajpek, między tymi bladymi, młodymi ludźmi odnajdują się trzydziestolatkowie. Widzę ich i wiem, że poznali się dwie godziny temu, gdyż wiosną wiem o ludziach wszystko. Milczą na kanapach, czule objęci. Łączą swoje dłonie. Niedługo się rozjadą do swoich żon i chłopaków. Ona wślizgnie się do wygrzanej pościeli, on popatrzy na twarz swojej ślubnej, odrobinę nierzeczywistą w zimnym świetle tabletu. Jeszcze nie poszli, jeszcze tutaj są. Zabiliby za odrobinę ciepła, lecz także cieszą się psotą.
W pierwsze wiosenne dni czuję, że moje kości rosną i rozpychają mięśnie. To czysto fizyczne uczucie. Mam wrażenie, że piszczele robią się coraz dłuższe i grubsze. Wypiętrzają się żebra. Jeśli tak dalej pójdzie, rozerwą mi ciało. Będę nieodwołalnie rozerwany, czyli w ogóle raczej nie będę. Przedtem moja skóra stanie się przeźroczysta. Choć może się mylę i po prostu nie mam skóry. Jest to całkiem prawdopodobne.
]]>Dobiegam trzydziestki i zajmuję obszerne mieszkanie na pierwszym piętrze oficyny w ścisłym centrum Krakowa. Przez kuchnię ciągnie się drewniany wspornik, z sufitu zwisają haki, tak że mógłbym powiesić się tam ze wszystkimi kolegami i miejsca starczyłoby jeszcze dla reprezentacji piłkarskiej naszego usportowionego kraju. Na podwórku leży kupa gnijących desek, gdzie cztery małe kotki mają swoje gniazdo. Powoli znajdują nowych właścicieli, zostają bodaj dwa, a do moich drzwi puka stara, postrzelona kociara, jedna z tych bab, które pół renty wydają na karmę i zimą wybijają szyby w piwnicznych oknach. Plecie coś, że szczur zagryzł jednego kotka i muszę uratować ostatniego. Nie mam pojęcia, czemu padło akurat na mnie, wyłuskuję jednak przestraszone zwierzątko spomiędzy drzazg i gdy idę z nim na górę, zaczynam podejrzewać, że żadnego szczura nie było i zwyczajnie dałem się wkręcić. Dobry uczynek na kłamstwie stoi, ale mały kotek nie może u mnie zostać, gdyż mam już dwa swoje. Kot Prezes syczy, za to kotka Kreska śmiertelnie boi się stworzenia trzykrotnie od niej mniejszego i kompletnie bezradnego.
Chwytam za telefon i dzwonię tak długo, aż kotek zyska nowy dom i imię, Borys. Trafia do mojej przyjaciółki – wkrótce zwiąże się ona z człowiekiem, którego mam za brata. Kot błyskawicznie zmienia się w ogromne, żwawe, choć dość przygłupie stworzenie, poruszające się w charakterystycznych podskokach, jakby miał sprężyny ukryte w usztywnionych łapach. Powoli zyskuje na łagodności i nabywa czegoś, co przy odrobinie dobrej woli można nazwać namiastką rozumu.
Pierwszy raz zostałem z kotem Borysem jakieś cztery lata temu. Ledwo otrzepałem się po rozpadzie mojego małżeństwa, zajmuję pogrzebową norę gdzieś na końcu miasta, więc perspektywa pomieszkania w centrum, choćby tylko przez dwa tygodnie, napawa mnie radością. Przyjaciele gdzieś wybyli, mam Borysa karmić, dopieszczać i wygrzebywać gówno z kuwety. Idzie mi świetnie, jeśli odjąć dopieszczanie, gdyż kot Borys pała do mnie tak gorącą miłością, że mieszka w szafie, którą opuszcza dopiero, kiedy wychodzę się szlajać. Próbuję jakoś uprząść nić przyjaźni, zaglądam do mrocznego królestwa kota Borysa, ale odpowiada mi tylko syczenie. W końcu przystaję na ten stan rzeczy. Nocami, w półśnie, słyszę, jak kot Borys opuszcza swoją ciemnicę i wędruje po meblach.
W środku tegorocznej zimy przyjaciele wybywają w hinduską dzicz, akurat jestem w Polsce i opieka nad kotem Borysem ponownie przypada mnie. Kot Borys już wie, że wolność to zrozumienie konieczności, kręci się wokół stołu, przy którym pracuję, domaga się żarcia, a nawet pieszczot. Niestety, wyjeżdżam, nim przyjaciele wrócą, i muszę przewieźć kota Borysa do nowej opiekunki. Początek mam nawet niezły, chwytam ufnego Boryska i wpycham do klatki. Tu trzeba dopowiedzieć, że Borys jest bardzo dużym zwierzęciem, nie doceniam jego siły i sprytu, nieuważnie domykam kratkę i kot Borys wyrywa się na wolność, do tego wkurwiony, jakby bąk dziabnął go w hańbę po przyrodzeniu. Doskonale wie, co go czeka, dziesięciominutowe starcie przynosi jednoznaczne rozstrzygnięcie. Próbuję dodzwonić się do moich przyjaciół na innym kontynencie, chcę powiedzieć, że uwięzienie tego prychającego, drapiącego, gryzącego sukinsyna o rozmiarach żbika przerasta moje możliwości, skombinujcie sobie nowego lokatora, moi mili. Telefon jednak nie odpowiada.
No dobra, mówię sobie, albo ty, albo ja. W szafie znajduję skórzane rękawiczki, zakładam ramoneskę i uzbrojony w brak skrupułów ruszam do kontrataku. Walczymy. Pazur przebija rękawiczkę i rani mnie w okolice kciuka. Nigdy nie widziałem takiej wściekłości i chyba nigdy nie zobaczę, wreszcie jedną ręką podrywam łóżko, pod którym schronił się kot Borys, łapię za kark tego prychającego, rozjuszonego smoka i wpycham do klatki, tym razem skutecznie. Uwięziony, kot Borys natychmiast się uspokaja, jakby zbierał siły. Wiozę go do przemiłej, cichej dziewczyny, winduję uśmiech na twarz – po co ma, biedna, wiedzieć, kto tak naprawdę siedzi w tej klatce.
Zostałem z kotem Borysem po raz trzeci niedawno, w te święta. Kot Borys uznał szafę za stosunkowo mało atrakcyjną i po prostu mnie unika. Wchodzę na antresolę, gdzie leży moja walizka. Rozwalił się na niej kot Borys i syczy na mnie nienawistnie. Ani myśli zejść, ja boję się go strącić, więc przez cały dzień chodzę we wczorajszej bieliźnie, stopy mi śmierdzą od przepoconych skarpet. Kot Borys syczy za każdym razem, gdy pojawiam się w zasięgu jego wzroku, o co nie jest trudno – mieszkanie ma może dwadzieścia metrów, jeśli nie mniej. Gospodarze w końcu powracają, kot Borys robi się słodziutki i rozmruczany, już wstydzi się syczenia, zadowalając się ostentacyjnym okazywaniem mi niechęci.
Wyciągnąłem go z gniazda pełnego drzazg, gdzie czekała go śmierć. Znalazłem dom z kochającym państwem. Przewiozłem do dziewczyny, dzięki której nie był sam, nie głodował. A on mnie nienawidzi przez tę pieprzoną klatkę, a może nawet nie przez nią, gdyż chyba nienawidził mnie już wcześniej.
Kot Borys, czyli życie.
]]>Wyobraźcie sobie człowieka, który nienawidzi ludzi. Idźcie na wspólny spacer. Zobaczcie, jak wymija innych w ostatniej chwili, jakby jeszcze sekundę wcześniej planował ich staranować. W labiryncie sklepowych korytarzy ledwo mieści się między półkami, jest bowiem dość dużym mężczyzną. Męczy się tam i sapie. Na drodze staje mu starsza kobieta i spokojnie wybiera marchewki. Chce dobre marchewki, a nie złe. W jego głowie siwe włosy nasiąkają krwią, staruszka pada, a on, stąpając nad nią, idzie dalej, przy kasie naciąga na twarz szeroki uśmiech i cierpliwie czeka. Dopiero na zewnątrz wciąga w płuca mroźne powietrze, a wraz z nim przychodzi wydech pełen ulgi.
Ten człowiek, gdy idzie pustą ulicą, gdy myśli, że nikt go nie widzi, gryzie swoje wargi, jakby chciał powstrzymać to, co w nim siedzi, przed wydostaniem się na zewnątrz. Dyszy, jadąc tramwajem, wierci się przez całą podróż pociągiem i wyobraża sobie ludzi padających bez życia wokół niego tak nagle, jakby zniecierpliwiony Bóg wyjął im dusze. Nasz człowiek nie wierzy w Boga, gdyż chyba nie wierzy w nic. Nocami okłada własny brzuch pięściami i siebie przeklina, bo prócz innych nienawidzi także siebie, jego nienawiść jest zresztą bardzo dziecinną nienawiścią. Jest małym chłopcem wkurwionym na świat. Jego współczucie i jego litość są również dziecinnym współczuciem i taką też litością.
Ci, którzy go znają, zdziwiliby się, poznawszy jego tajemnicę, i mogliby nawet w nią nie uwierzyć. Nasz człowiek w kontakcie z innymi bywa otwarty i serdeczny, a opinia o jego dobroci jest raczej powszechna. Potwierdza ją, pomagając innym, często własnym kosztem. Wzbudza zaufanie, skraca dystans, nowo poznani otwierają się przed nim w pubach i kawiarniach.
Nasz człowiek postępuje tak, gdyż wie, co w nim się rozszalało. Czasem zna prawdę o sobie, czasem ją tylko przeczuwa i wie, że musi zbudować wysoki, gruby mur – więzienie dla potwora. Uwolniony potwór zniszczyłby wszystko na swojej drodze, z sobą samym włącznie. To nastąpiłoby na samym końcu. Potwór nie odpoczywa ani nie je, tylko burzy domy i rozrywa gardła jak folię. Niczego innego nie chce ani nie potrzebuje. Pragnie zagłady wszystkiego i sam chce zniknąć. W nienawistnym szale jest groźny, ale i śmieszny. Nienawiść jest śmieszna. Nasz człowiek boi się śmieszności.
Jest, jaki jest, i postępuje tak, jak postępuje, ze strachu przed samotnością, śmiesznością i śmiercią. Można zapytać, czego boi się najbardziej. Tego jednak nie wie. Ma tylko jedno pocieszenie, wielkie pocieszenie.
Przeczuwa, że nie jest sam. Przypuszcza, że inni ludzie, którzy niosą pomoc bliskim i dalekim, odczuwają to samo co on. Mają swoje mury i uwięzionego potwora, czy może raczej są murem i potworem w środku. Dlatego ciąży ku dobrym ludziom – potrzebuje stada. Jednocześnie obawia się ich, gdyż wie, że mogą odsłonić się wspólnie i skoczyć ku sobie, na spotkanie wspólnej śmierci. Wówczas przynajmniej we własnych oczach nie będą śmieszni. I tak ciąży ku innym i ku samotności jednocześnie. Sprzeczność w nim nigdy nie zostanie rozwiązana, potwór nie uśnie, on nie zazna spokoju i inni też nie. Ten człowiek zastanawia się czasem, czy istnieją inni, prawdziwie dobrzy ludzie bez potwora za murem, chciałby wiedzieć, czy istnieje dobry człowiek, który nie chciałby zabić drugiego człowieka.
Odpłacają mu dobrem za dobro. Co wtedy może o nich myśleć?
]]>Podążaj za swoimi marzeniami, ale pamiętaj, że marzenia nie są najważniejsze. Najważniejsza jest wolność.
Myśl samodzielnie i pod żadnym pozorem nie włączaj się w którąkolwiek z narracji dominujących w przestrzeni publicznej czy nawet w ogródku piwnym. Prowokuj dyskusje na trudne tematy. Opowiadaj świńskie żarty.
Mów zawsze to, co myślisz, wprost i bez ogródek, gdyż świat kocha szczerość. Uczyń z prawdy najwyższą z cnót, a zarazem sito zdolne oddzielić porządnych ludzi od parszywców, przyszłych przyjaciół od hołoty skazanej na wieczność w otchłani. Nie podlizuj się nikomu. Twoja praca sama w sobie jest wartością.
Bądź duszą towarzystwa. Uznaj, że zabawnym ludziom wolno więcej. Zwłaszcza jeśli zabawny człowiek jest artystą.
Uważaj rodziców za swoich wrogów. Choć chcą dla ciebie dobrze, nic nie wiedzą o życiu. Świat bardzo się zmienił od czasu ich młodości i teraz toczy się innym nurtem, po odmiennych kamieniach.
Kieruj się honorem bez względu na okoliczności, dzięki czemu zyskasz szacunek otoczenia i pocieszenie dla własnego struchlałego serca. Odpowiadaj atakiem na atak, nie znoś zniewag i mężnie broń przyjaciół. Jeśli opuszczasz kobietę, pamiętaj, żeby zostawić jej wszystko.
Uznaj, że służba zdrowia jest niewydolna, a system emerytalny runie, nim zdążysz się zestarzeć. Zdrowie jest kwestią woli, wola to najlepsza z witamin, więc długo nie będziesz chorował. Zadbaj o przyszłość, gromadząc oszczędności. Odmawiaj sobie wszystkiego. Oszczędności powierzaj bankom.
Cierpliwie słuchaj innych. Spraw, żeby ci ufali już przy pierwszym spotkaniu i otwierali swoje serca. Bądź przenikliwy, mądry i cierpliwy; tą przenikliwością, mądrością i cierpliwością nieś pomoc każdemu, nawet świeżo poznanemu człowiekowi.
Przyjmuj współlokatorów tylko dlatego, że nie mają dachu nad głową, i zapomnij o wynagrodzeniu. Pożyczaj pieniądze kolegom i bierz na nich kredyty. Oceniaj ludzi podług tego kim są, a nie ile mają i co mogą załatwić.
Uciekaj do przodu.
Skończ studia, po których nie ma pracy. Przyszłości wyglądaj wśród ginących zawodów.
Wydawaj więcej, niż zarabiasz, i uwierz w przeznaczenie.
Pamiętaj, że jesteś tylko spełniającym się zadaniem świata, narzędziem żłobiącym glebę, niewyczerpaną siłą kształtującą rzeczywistość. Nie możesz wziąć na siebie za dużo – masz mocne nogi, odważne serce i wytrzymały grzbiet. Nie unikaj wyzwań, przeciwnie, zwracaj się ku nim radośnie i z ochotą, a każde kolejne przyjmuj jak dawno niewidzianego przyjaciela. Jak pisał Nietzsche, odpoczynek przed wojną powinien być jak najkrótszy.
Życie mamy tylko jedno, na domiar złego jest krótkie, lecz wystarczająco długie, gdy odpowiednio z niego korzystamy. Spełniaj się na różnych polach aktywności, jedz chleb z niejednego pieca i kieruj się ku nieodkrytym lądom. Przecież otaczają nas białe plamy. W chwili wypoczynku mieszaj alkohole.
Musisz uwierzyć, że te złe, potworne głosy, szepczące w bezsenne noce, te wężowe języki sączące jad do duszy przez ucho, te widma owijające rozgrzaną głowę – mówią nieprawdę. Także ludzie, którzy cię opuścili, pomylili się co do ciebie.
]]>
13:00 – prowadzę spotkanie z Grahamem Mastertonem
15:00 – konferencja prasowa
20:00 – Spotkanie autorskie
21:00 – Panel: Lęki
22.00 – panel o projekcie Bookrage, z udziałem Anny Kańtoch i Jacka Dukaja.
Dodatkowe informacje znajdują się w programie dostępnym na stronie imprezy. Znajduje się tam nieścisłość. Mianowicie, NIE biorę udziału w piątkowym panelu o opowiadaniach, o 22.00.
Zapraszam do wspólnej zabawy.
]]>Mogę puknąć się dłonią. To banalne rozwiązanie zawsze pozostaje w odwodzie, gdy inne, bardziej wyszukane sposoby zawiodły. Po prostu, rozprostowuję palce i walę się w czoło. Dłoń można ścisnąć w pięść, czyniąc w ten sposób puknięcie nieco bardziej intensywnym, czy nawet pociesznym. Dłoń (nawet zwinięta w pięść) nie posiada przesadnej siły i stąd mogę spędzać na pukaniu długie godziny, o czym marzyłem w młodości, choć nie wiedziałem, że tak to wygląda.
Mogę puknąć się ścianą, co może i brzmi egzotycznie, lecz jestem pewien, że każdy znający życie wie doskonale co mam na myśli. Istnieją dwa warianty tegoż puknięcia, puknięcie to skrywa w sobie alternatywę, jest puknięciem rozwidlonym. Model pierwszy, stosowany przez młodszych, którzy zachowali w sobie choćby kruszynkę nadziei wygląda następująco. Stoisz, bracie mój przed ścianą, odchylasz głowę i wykonujesz silny zamach jakbyś chciał własnym, durnym, nieszczęśliwym łbem wbić kolejny pal na Odrze. Model drugi, polecany bardziej doświadczonym zakłada wykorzystanie większej przestrzeni. Chodzi mianowicie o rozbieg ze średniego dystansu, wystarczająco długi by na brać prędkości i krótki na tyle, żeby się nie zmęczyć, słowem, lecisz przed siebie kolego sympatyczny, ściana rośnie gwałtownie, a ty pochylasz głowę dopiero tuż przed nią, co pozwoli uniknąć spowolnienia. Takie zdrowe pierdolnięcie zaraz przywraca świadomość klasową.
Mogę puknąć się blatem od biurka przy którym pracuję, co przynajmniej częściowo oddaje powód puknięcia. Blat jest pełen zalet i znów oferuje przynajmniej dwa warianty. Wersja siedząca jest tak prosta, że aż wstyd ją opisać. Oto odsuwam od siebie klawiaturę, przeganiam kota i wykonuję błyskawiczny ruch głową ku dołowi. Uch! To się nazywa klawe życie. Wersja druga zakłada konieczność przyjęcia postawy pionowej. Następnie, kochani przyjaciele, robicie tak: robicie niewielki rozbieg, wyskakujecie najwyżej jak się da, wykonując w locie rodzaj krótkiego skrętu z nachyleniem, tak, aby łeb grzmotnął o blat i to zdrowo. Gwarantuję, zęby zadzwonią głośniej niż dzwony po konklawe, a jeśli się wam poszczęści, blat trzaśnie, przydzwonicie szczęką o podłogę, a na was posypie się drobiazg zgromadzony na biurku, oferując w bonusie sekwencję puknięć mniejszych. W moim wypadku byłby to, między innymi, kot, monitor, ciężka figurka bogini Kali oraz duży, drewniany nosorożec.
Mogę puknąć się o grunt. Mowa, konkretnie, o skoku na łeb, co samo w sobie jest cudownym sformułowaniem. „Wiesz, że Kazek wczoraj skoczył na łeb?”, „Nic z tego nie będzie, idę skoczyć na łeb”, „Chyba skoczę na łeb” – w tych prostych zdaniach kryje się większa opowieść niż w niejednej książce. Skok na łeb różni się od zwyczajnego skoku jedynie skierowaniem głody ku dołowi i kusi swoją nieodwołalnością. Mogę wyhamować przed ścianą, w każdej chwili potrafię zatrzymać rozpędzoną dłoń, lecz fruwać nie potrafię, polecę to spadać będę i tylko wysokość zaświadczy o skali puknięcia.
Mogę puknąć się elektronicznym papierosem, wspomnianym już nosorożcem i butelką po dopijanym właśnie piwie, a gdybym tylko poszedł do pokoju, puknąłbym się padem do konsoli, właściwie padami, gdyż mam ich aż trzy. Jeden nie działa, zapewne od intensywnego popukiwania. Ale, w mojej skromnej opinii ustrojstwem wręcz stworzonym dla omawianej tu czynności jest kij do krykieta. Ze swoja wygodną rączką i szeroką częścią główną wydaje się być wystrugany z myślą o spotkaniu z czołem. Oto, co powinno nastąpić:
Siadam na krześle. Kij trzymam przed sobą mniej więcej na wysokości kolan. Jego koniec znajduje się tak blisko podłogi, jak jest to możliwe. Następnie, na wydechu wykonuję szybki ruch samym nadgarstkiem. Łokcie i barki zostają nieruchome. Ruch jest zwieńczony puknięciem. Czynność tę powtarzam tak długo, jak jestem zdolny do dzierżenia kija.
Czemu kij do krykieta a nie prostszy, bejsbolowy? Puknięcie się kijem bejsbolowym ma wiele zalet i gwarantuję wyprawę na słabo zbadane terytoria duszy, lecz bejsbol proszę państwa, to narzędzie plebsu. Arystokrata wali się po łbie kijem do krykieta. Nawet, jeśli jest tylko arystokratą ducha.
]]>