Barbarossa: insomnia

Posted on 14 marca 2011

Większość ludzi zaglądających tutaj chyba wie o moich kłopotach ze snem. Umiem spokojnie zasnąć tylko u siebie w domu i w pokojach hotelowych – to ostatnie już niekoniecznie. Uważam, że bezsenność są produktem ubocznych naszych wesołych czasów, cywilizacji przyjemności, którą przecież niezwykle sobie cenie. Wcześniej ludzie bali się rzeczy konkretnych: Boga oraz śmierci. Bóg już umarł, o śmierci nie wypada mówić, w konsekwencji czego boimy się dosłownie wszystkiego, od utraty pracy, przez zmarszczki, aż po najróżniejsze wdzięczne paranoje. Sam nie jestem od tego wolny i w swoich próbach spokojnego zasypiania sięgałem po najróżniejsze wynalazki, kombinowałem nawet specjalne zestawy zasypianiowe (najlepszy to siłownia, trzy podwójne melissy i długa kąpiel) i teraz już wiem, że niepotrzebnie czyniłem te wysiłki. Śpiąc na pokojach mojego wydawcy, przez czas krakowsko-Julkowy natrafiłem na film produkcji włoskiej, z Rudgerem Hauerem jako Fryderykiem Barbarossą. Dobrze obsadzony Hauer to dobrze obsadzony Hauer, Barbarossa, wydawałoby się, żyleta. Tylko ci Włosi. Nie chodzi o to, że „Sword of war” jest nudny, lecz zwyczajnie z niczym nudniejszym się nie zetknąłem, gdyby był ciut mniej nudny wydałby się szalenie ciekawy właśnie ze względu na całkowitą bezbarwność, tymczasem tu jest jeszcze lepiej. Z każdego ujęcia niemal, z każdego wypowiedzianego zdania i sceny batalistycznej bije marazm kisielu rozkładającego się na słońcu, książka telefoniczna przy tym czymś wydaje się lekturą pełną atrakcji. Odkrywszy jaki skarb posiadam, puszczałem sobie jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, po kutych moja ciężka ręka z trudem trafiała na klawisz pauzy w laptopie. Wybudzony w środku nocy powtarzałem zabieg, aż Hauer się skończył, jak i mój pobyt w Krakowie. Co teraz będzie, pytam siebie, ano nic, najwyżej wskrzesimy słuszny zwyczaj oglądania wielokrotnego, znany z ery VHS, kiedy każdy film, jak ten teraz, był prawdziwym skarbem.
[ytorbit]_C0AUpuSooI[/ytorbit]