o „shivers” w nowej fantastyce
Mam pewną wstydliwą przypadłość, z której muszę się zwierzyć. Nie lubię oglądać filmów moich ulubionych reżyserów. Można to uznać za część składową szerszego widzimisię. Z upodobaniem jadam potrawy, które mi nie smakują, wskakuję w ciuchy, które mam za obrzydliwe, wręcz niegodne mej rzymskiej mordy, a w podróży dbam, żeby zająć miejsce najmniej komfortowe z dostępnych. Wierzę, że w ten sposób pozostawię okruch dobra bliźnim. Z filmami sprawy mają się nieco inaczej. Znani mi kinomani, ludzie, którzy za kinomanów się uważają lub nabrali zwyczaju umykania przed życiem w kuferek strasznych baśni, wyglądają dzieł sprokurowanych przez twórców, których cenią, uznając za słuszne dzielić się tym wrażeniem ze mną. Figura taka, radosna niczym kurczak, który po raz pierwszy oderwał się od ziemi, wyje w moim kierunku: Rety, rety, wyszedł nowy Aronofsky! Jezus Maria, Stefa, rzucaj gary, pędzimy do kina.
Obcowanie z filmami ulubionych reżyserów jest przykre, gdyż przykre to filmy. O ileż byłoby przyjemniej zanurzyć się w kinie czysto zabawowym, popieścić się blockbusterem czy wskoczyć na chwilę w krwawy basenik młodzieżowego horroru. David Cronenberg – bo o nim dzisiaj mowa – nie oferuje tak sympatycznych rozwiązań. Stąd, niezależnie od formuły gatunkowej, od której zamierza wyruszyć w prywatną podróż, jest mi nieznośny, jak i zachwycający. W jego brutalności nie znajduję cienia kłamstwa, wydaje się subtelny nawet w przerysowaniu. Każdy nowy tytuł obchodzę ze dwa lata (w wypadku „Eastern Promises” stuknie już piątka), gdyż boję się, że seans urwie mi głowę. Innymi słowy, jak każdy człek z resztką rozumu, unikam emocji prawdziwych, granicznych, uciekając w sztuczne. Moje prawo, ale czasem trzeba.
Reszta w numerze marcowym
[ytorbit]XC-wkbUL814[/ytorbit]