zapis wywiadu dla TokFM
Łukasz Wojtusik: Recenzenci chwalą „Szczęśliwą ziemię”, twoją ostatnią powieść. A dla ciebie, z tego co wiem, napisanie tej książki było męką, którą porównywałeś z porodem.
Łukasz Orbitowski: Zorientowałem się, że czasy, kiedy człowiek po prostu siadał, pisał i spod paluszków wyciekały mu kolejne powieści, odeszły już dawno w niepamięć. Chyba nie ma nic nudniejszego jak opowieść o tym, jak powstaje książka.
Niektórzy pisarze mówią, że sobie „pyknęli” książkę, że wena przyszła nagle i napisali. A ty się zmagasz…
– To trudny proces. Biorę się za tematy, których nie potrafię podjąć, i piszę książki, których nie potrafię napisać. Zawsze używam metafory z trójboju siłowego, a konkretnie z wyciskania na ławce prostej: powiedzmy, że do tej pory wyciskałeś 115 kg, a teraz chcesz podnieść 120 kg. Sam nie jesteś w stanie, prosisz kolegę, by za tobą stanął i uniósł ci te kilka kilo. I tak podnosisz raz za razem, przez parę tygodni i nagle się orientujesz, że możesz już samemu podnieść 120 kg. Co wtedy powinieneś zrobić? Oczywiście dołożyć pięć kilo i znów poprosić kolegę o pomoc. Tak samo jest z literaturą. Podejmuję się tematów i szukam formy, która w momencie rozpoczynania pracy nad książką jest zwyczajnie za trudna. Uczę się, jak to zrobić, w procesie prób i błędów.
„Szczęśliwą ziemię” przepisywałem cztery razy: najpierw nie zgadzał się język, a jak go wymyśliłem i to przepisałem, okazało się, że historia jest do niczego. Zacząłem sobie to wszystko układać od nowa, ale doszedłem do wniosku, że brakuje temu tak zwanej iskry bożej, więc jeszcze musiałem ją z siebie wykrzesać, co, jak na osobę niewierzącą, jest dość trudnym zadaniem (śmiech). Potem zrobiłem z siebie idiotę, bo w którymś momencie nie byłem w stanie usiąść przy klawiaturze i klepać tej książeczki. Postawiłem krzesło na stole, na krześle otwartego na tekście laptopa i puściłem na full jakiś bardzo hałaśliwy metal. Zbudowałem ścianę dźwięku, żeby się odgrodzić od świata (żeby się „wyciszyć”). Chodziłem wokół stołu, machałem głową, rękami, robiłem dziwne rzeczy i raz na czas podchodziłem do komputera, żeby zapisać jedno zdanie. I tak powstała cała „Szczęśliwa ziemia”. Nie mam firanek, mieszkam w centrum miasta, ciekawe, co pomyśleli o mnie sąsiedzi (śmiech).
Pytanie, co na to wydawca. Miałeś moment, kiedy pomyślałeś sobie: „nie, nie, ja zwracam zaliczkę, nie chcę mieć z literaturą nic wspólnego”?
– To wyznanie poczyniłem wydawcy po fakcie (śmiech). Miałem taki moment, że usiadłem w domu i pomyślałem: „o Boże, nie dałem rady! Pani w sklepie nie sprzeda mi teraz jedzenia, dziewczyna mnie rzuci, przyjaciele się odwrócą, więc lepiej będzie oddać wydawcy te pieniądze, przeprosić i pojechać do Nigerii, pomagać ludziom, żyć w buszu”. Ale potem zaczęły się pojawiać entuzjastyczne recenzje i tak jak cierpienie było ogromne, tak teraz pieszczota jest ekstatyczna.
Lubisz być głaskany i gilgotany przez krytyków?
– Nie tylko przez krytyków. Ja jestem w ogóle bezbronny wobec pieszczot (śmiech).
(…)
Rozmawiał Łukasz Wojtusik. Nagranie zamieściłem już wcześniej.