Tydzień z głowy (308)
Myśl jest niczym, ruch jest wszystkim.
Od lipca pomieszkuję w Krakowie. Do Warszawy pojechałem jakieś pięć razy, z różnych powodów. We Wrocławiu byłem przynajmniej trzykrotnie, a słowa te piszę w autobusie wiozącym mnie do tego pięknego miasta. Jest południe. Dwa łobuzy obok walą gorzką żołądkową i bajerują trzy zachrypnięte nastolatki wracające z jakiegoś koncertu.
Prócz tego zajrzałem do Częstochowy, posiedziałem pod Krzeszowicami, byłem w Katowicach, Pilchowicach i pojechałem na cztery dni do Czech. Pojutrze lecę do Edynburga na festiwal literacki Unbound czy coś takiego. Potem melduję się w Trójmieście na kolejnym festiwalu literackim, którego nazwy nie pamiętam, choć powinienem. Już kupiłem sobie bilet powrotny na szóstą rano. Przysiądę na parę dni i trzeba będzie odwieźć Julka z powrotem do Wrocławia. Wrocław oznacza wizytę w Oławie. Potem jeszcze tylko dzień na Polconie w Bielsku i zasuwam do Warszawy, gdzie oczekuje mnie intratne, choć wymagające stanowisko Króla Górnego Mokotowa. Mam jedno marzenie: przycupnąć tam na trzy tygodnie i nawet nie wychodzić z domu.
Nie czytam żadnych książek. Nie oglądam filmów i seriali. Nie gram w gry video. Zajmuję się wyłącznie życiem. Czasem boję się, że po prostu runę na ulicy, w biały dzień. I będzie po Łukaszku.
Staram się dobrze jeść i mało pić. Czasem wychodzi, czasem znów nie wychodzi, co nie ma najmniejszego znaczenia. Jesteśmy tym, co robimy, a nie tym, co odczuwamy.
Przez ostatnie dwa miesiące w jednym miejscu spędziłem najwyżej pięć dni. Wydaję pieniądze głównie na kolejne pasty do zębów, szczoteczki, mydełka, szkła kontaktowe i kable micro usb. Takie życie dla życia, życie będące celem samym w sobie, ciągłym ruchem, niesłychanie mi się podoba, czasem jednak – zwłaszcza w chwilach takich jak ta, gdy jadę po syna, a obok rozkręca się podryw podlany litrem gorzkiej – zadaję sobie pytanie o cenę.
Niektórzy twierdzą, że wszystko wraca, a ciało mści się za złe traktowanie gorzej niż zdradzana żona. Kręgosłup wykrzywi się od torby nieustannie noszonej na ramieniu. Kolana siądą od zapierdalania, w żołądku pootwierają się wrzody, a w płuckach nowotwory. Mam prawie czterdzieści lat, czego po prostu nie zauważyłem. Kiedyś zauważę i wtedy nieźle się zdziwię. Będzie wówczas za późno. Ufam, że starczy mi charakteru, aby niczego nie żałować.
Inni z kolei utrzymują, że tryb życia nie ma żadnego znaczenia. Zdrowy chłop idzie w piach. Utracjusz, moczymorda, alkoholik dożywa dziewięćdziesiątki, by paść trupem między nogami jakiejś dziwki. Wzoru tutaj nie znajdziemy, życie i śmierć chodzą sobie jak chcą, nie przejmując się nami ani trochę.
Sam sądzę, że jestem bezpieczny. Ludzkie ciało ma więcej siły niż przypuszczamy. To maszyna zaprojektowana, żeby przetrwać gułag. Nie tylko o to mi chodzi. Wszystko, co robię, jest potrzebne i ta potrzebność utrzyma mnie w dobrym zdrowiu oraz, przypuszczalnie, przyniesie długie życie. Ciało jest mądre i nie znosi wyrozumiałości. Ciało również chce być potrzebne. Mam mocne przekonanie, że gnając z samolotu na pociąg, wznosząc ciężary rano, a kielichy wieczorem daję mu dokładnie to, czego się domaga. Inaczej obraziłoby się na mnie i odmówiło posłuszeństwa.
Życie nie ma znaczenia. Ja nie mam znaczenia. Ale to, co robię – ma znaczenie.
Łobuzy od gorzkiej żołądkowej posnęły na kolanach zachrypniętych nastolatek. Jeden ma słuchawki na uszach i śpiewa przez sen: „Iść, ciągle iść w stronę słońca”.
Otóż to.
Tak drogi Orbisiu… Mam podobnie..
Go ahead.
Odpowiedz