tydzień z głowy (330)
Dni z życia polskiego pisarza
W dzień pierwszy stoję na peronie dworcowym w Oławie, czekając na pociąg, który zawiezie mnie do Sosnowca, i rozmawiam z pewnym znanym polskim reżyserem, który chce, abym napisał mu polski „Fight Club”, najlepiej do soboty. Nie wiem, co odpowiedzieć, bo gdybym umiał napisać polski „Fight Club”, byłbym zupełnie gdzie indziej i nie wyglądałbym spóźniającego się pociągu na peronie dworcowym w Oławie.
W dzień drugi jestem o krok od wywołania pożaru w tanim pokoju hotelowym na terenie Sosnowca. Dzieje się tak ze względu na półmrok, tak we mnie, jak i w tanim pokoju hotelowym. Pewną rolę odgrywa też butelka, również częściowo we mnie, a częściowo stojąca na blacie w tanim pokoju hotelowym. Próbuję zagotować wodę. W tym celu kładę czajnik na płycie grzewczej. To jednak czajnik elektryczny. Wkrótce alarmuje mnie swąd spalenizny. Zdejmuję czajnik z płyty grzewczej. Reszta wieczoru schodzi mi na dokładnym czyszczeniu ścian i kuchenki. Wykrawam też wewnętrzną część czajnika, tak aby wyglądał na działający. Przecinam jednak kable, by nikt nie zdołał go użyć. Na marginesie, pragnę poinformować obsługę i właścicieli taniego pokoju hotelowego, że żyję z fikcji, nic, co tu piszę, nie musi być prawdą, w konsekwencji czego dochodzenie odszkodowania jest skazane na klęskę.
W dzień trzeci szukam walizki. Walizka, choć to dość duży przedmiot, przepadła jednak w apartamentach, które miałem zaszczyt zajmować w okresie świąteczno-noworocznym. Jestem zmartwiony z dwóch powodów. Przywiozłem ze sobą sporo rzeczy i jeszcze kupiłem nowe, w tym kilka kompaktów przedstawicieli kolumbijskiej sceny metalowej. Rzeczy mogę zostawić lub wyrzucić. Kompakty zmieszczą się do torby podręcznej. Prędzej pozbędę się spodni niż kompaktów, ale tę walizkę obiecałem drogiemu koledze, by mógł polecieć linią lowcostową. Dałem słowo, lecz walizki nie ma i nie będzie. Zachodzę w głowę, co się z nią stało, by w końcu dojść do wniosku, że walizka po prostu zniknęła. Nic dziwnego – w ciągu ostatnich tygodni eksplodowała mi ładowarka, a na Sylwestra objawił się duch. Pozostaje nadzieja, że drogi kolega wystarał się o inną walizkę i wylądował szczęśliwie.
W dzień czwarty ląduję u moich drogich przyjaciół we Wrocławiu. Mamy grać na konsoli Playstation 3. W tym celu przywiozłem drugiego pada oraz gry. Przyjaciel nie może jednak znaleźć kabla zasilającego. Próbujemy uruchomić film na streamie, lecz pada internet. Z rozpaczy zwracamy umęczone oczy ku półce z DVD kupowanymi po pięć złotych. Oglądamy „Bubba Ho-Tep” oraz film, w którym stary Dolph Lundgren w towarzystwie czterech dobrych robotów walczy z armią zmutowanych zombie. Obok, w klatce, szaleje stary ślepy chomik, atleta wśród gryzoni – wiesza się na górnych prętach i próbuje je przegryźć, tak tęskni za wolnością. Po jakimś czasie chomik rezygnuje z wszelkich wysiłków i ja także. Przyjaciel rozściela mi łóżko. Wyjmuję sobie oczy, przykrywam się pościelą. Chomik zaczyna się tłuc dokładnie w chwili, gdy próbuję zapaść w sen.
Innego życia nie będzie.