Tydzień z głowy (339)

Posted on 22 marca 2015

Eurotrip

piwo

Zaproszenie od sympatycznych przedstawicieli Polonii z Luksemburga staje się okazją do krótkiej wycieczki na Zachód Europy. Wskakujemy w opla, ruszamy, ja jak zwykle króluję na siedzeniu pasażera. Pierwszego dnia dojeżdżamy do Metz we Francji, reszta schodzi na rzeczony Luksemburg i niespieszne włóczenie się po Niemczech, od browaru do browaru.

Podróżowanie, nawet taki skok przez płot, do sąsiada, leczy z polskich kompleksów. Mieszkanie za granicą – jeszcze bardziej. Wydawało mi się, że my, Polacy, pijemy jak smoki, do spodu i na chama. Przy Duńczykach okazujemy się jednak narodem abstynentów, do tego stroniącym od nikotyny. Uważamy samych siebie za nieokrzesanych chamów i flejtuchów. Tak też sądziłem, dopóki nie zetknąłem się z watahą dumnych synów Albionu. Dużo słyszałem o polskiej nędzy, a potem wjechałem między gliniane, kryte strzechą chatki na wzgórzach Zululandu. Arabowie kradną lepiej od nas, Hindusi ładniej oszukują i gorzej znają angielski.

A jednak, kiedy przejeżdżaliśmy przez kolejne, zadbane niemieckie miasteczka, poczułem głębokie ukłucie wstydu. Przypomniałem sobie, jak wygląda Wałbrzych, Legnica, Rykusmyku, z tym niszczejącym zamkiem, ze szpalerami szczerbatych, obdartych do cegieł kamienic, z dzikością parków i pogaszonymi latarniami na lokalnych drogach, którymi poruszają się samochody z przynajmniej jednym nieczynnym reflektorem. Niemiec potrafił, myśmy nie umieli. Nie usprawiedliwi nas ani wojna, ani komuna, bo przecież w dawnym NRD mieli jedno z drugim, tak samo jak nie będzie wytłumaczeniem żadne dowolne odczytanie historii najnowszej. Tych miast i miasteczek na zachodzie Polski nie rozpierdolił kapitalista z dularami, Żyd, klecha, nawrócony komuch, beneficjent grubej kreski, Unia i brukselki, ale Kazio ze Stasią, ludzie tacy jak ja i wy, a teraz już za późno, kto może ucieka, skończyło się babci sranie i cześć.

Prócz tego – mnóstwo dobrych wrażeń. Dawno nie spotkałem tak miłych i gościnnych ludzi, jak w Luksemburgu. Przyjęto mnie, opłacono, zaciągnięto na wyżerkę, a wieczór spędziłem pod miastem, na uroczej rozmowie z ludźmi, którzy przyjęli mnie po swój dach i dali jeszcze mnóstwo wina, tak do kieliszka, jak i torby podróżnej. Dodajmy do tego poranny, załatwiony w kilku knajpkach posiłek i będziemy mieli obraz całości. Przemiło, cudownie. I znów czułem się dziwnie, pomimo tej serdeczności, a może za jej sprawą. Lubię o sobie myśleć jako o pisarzu, wielkim artyście nawet. Ale to myślenie znika, gdy spotykam się z czytelnikami, z ludźmi, którzy zdecydowali się mnie zaprosić, gdy podchodzą, pytają o różne sprawy, okazują sympatię i podziw, jakbym był kimś wyjątkowym. Tak, jestem. Ale jestem też tym facetem, który wyskoczył oplem na przejażdżkę ze starymi przyjaciółmi. Moje serce, moje „ja” jest w tym cholernym oplu, nigdzie indziej, i z tego opla bierze się całe moje pisanie, płynące za nim zaproszenia, przelewy i nominacje do nagród branżowych.

Do odkryć tygodnia zaliczam wędzone piwo, którego spróbowałem po raz pierwszy i które, mam nadzieję, stanie się stałym, choć akcydentalnym elementem mojego życia. Odwiedziłem też syna i okazało się, że jest on jeszcze za mały na filmową wersję „Władcy pierścieni”. Współczesne bajki przyzwyczajają do wariackiego tempa i nawałnicy dowcipów. Obawiam się, że trylogia Jacksona będzie dla pokolenia Julka tym, czym dla milleniasów pierwsze trzy epizody „Gwiezdnych wojen”. Pustym słowem bez desygnatu. Co z tego? Ano nic. To się nie liczy. Liczą się dobrzy ludzie, dzieci i piwo wędzone.