tydzień z głowy (341)

Posted on 7 kwietnia 2015

Moja szczęśliwa karta

karta

Lublin rozświetla mocne, zimowe słońce. Wlokę się przez miasto z torbą przerzuconą przez ramię.

Dzień wcześniej opowiadałem o Afryce w jakimś klubie podróżniczym. Przyszła masa ludzi, było wspaniale. Później wypiłem parę piwek, pogadałem z miłymi słuchaczami i poszedłem spać. Niestety, nie zasnąłem. Leżałem do świtu, zasłuchany w pijackie pokrzykiwania i warkot silników. A teraz idę przez Lublin i jestem nieprzytomny.

Lublin jest jednym z najpiękniejszych miast w Polsce, z ruinami zamku wchodzącymi w stok. Ma też bezapelacyjnie najpotworniejszy dworzec autobusowy na świecie. Za bryłą gmachu rozciąga się wielki plac. Przy przejściu dla pieszych draby w dresach oferują papierosy przemycane z Ukrainy.

Idę na rympał, na azymut, chcę tylko usiąść. Zaczepia mnie jednak cyganka. Jest mała, potworna, stara. Niektóre zęby ma czarne, inne złote. Chce mi powróżyć. Gęba jej się nie zamyka. Prosi, abym wyciągnął rękę, a ja to robię. Jestem bezwolny, uległy, nie obchodzi mnie nic.

Cyganka z tej mojej dłoni wyczytuje cudności. Opowiada o dwóch dziewczynach, o tęsknocie. Mówi, że nie mam domu. Prosi bym położył na ręce największy banknot, jaki mam w portfelu. To pięćdziesiąt złotych. Nie wierzę we wróżby. Wiem, że nie odzyskam tej kasy, ale w mojej zmęczonej, niewyspanej głowie pojawia się ciekawość. Cyganka mnie oszuka. Chcę wiedzieć, w jaki sposób to uczyni.

Cyganka składa banknot i kreśli mi nim krzyż na czole. W jej dłoni pojawia się talia kart. Prosi, żebym wybrał jedną i zachował na później. Tak też czynię. Cyganka coś pierdoli, coraz mniej składnie. Wieje zimny wiatr. Cała ta sprawa przestaje mi się podobać. Cyganka modli się w nieznanym mi języku. Bez przerwy kreśli znak krzyża pomiętym banknotem.

Mam tego dość. Chcę odejść, lecz Cyganka nie puszcza. Prosi o kolejny banknot. Odmawiam, nic z tego. Dostałaś już pięć dych. Zresztą nie mam już przy sobie pieniędzy, o czym mówię. Cyganka odpowiada, że kłamię. Przecież mam forsę na karcie. Cyganka mówi, że mam iść do bankomatu i wybrać największy banknot, jaki istnieje. Jeśli tak zrobię, spotka mnie wielkie szczęście. Otrzymam szczęśliwą wróżbę za sprawą największego banknotu.

Nic z tego starucho. Mówię, że mam dosyć, wystarczy. Weź sobie pięć dych i daj mi spokój. Cyganka odpowiada, że jeśli teraz odejdę, spadnie na mnie jakieś wielkie nieszczęście. Autobus będzie miał wypadek. Zginę. Będę sparaliżowany. Czy naprawdę tego chcę?, pyta Cyganka. Odpowiadam, że owszem. Chcę umrzeć. Wprost łaknę gwałtownej śmierci. Do widzenia pani. Odchodzę, odprowadzany przez wiązankę przekleństw. Część rozumiem, części nie – wypowiedziane są w tym samym języku co wcześniejsza modlitwa.

Czekam na autobus. Jestem zły na siebie. Głupio straciłem pięćdziesiąt złotych i jeszcze zostałem przeklęty. Niedobrze, no. Uświadamiam sobie, że Cyganka mogła mnie okraść. Przetrząsam kieszenie. Mam komórkę, portfel, klucze. Nagle znajduję coś, o czym zdołałem zapomnieć – kartę, którą wyjąłem z talii. To as kier. Zatrzymałem sobie asa.

Zmęczony, oszukany i przeklęty, śmieję się ze szczęścia na przystanku autobusowym. Mam swój amulet, moją szczęśliwą kartę, rzecz wartą bezsennej nocy i głupich pięciu dych. Chowam ją do portfela. Wsiadam do autobusu, ciągle się śmiejąc. Bezpiecznie wracam do domu.