Tydzień z głowy (367)
Warchlak, którego już nie ma
Zabiłem warchlaka.
No, może to za dużo powiedziane. Przyczyniłem się do śmierci warchlaka, współuczestniczyłem w tym tragicznym, z punktu widzenia młodej dzikiej świni, zdarzeniu. Jeszcze inaczej. Pewne działania, które przedsięwziąłem, doprowadziły do śmierci tego dzika, co jednak nie było moją intencją.
A było to tak. Wysiadłem z pociągu na stacji Kędzierzyn Koźle. Dochodziła dwudziesta druga. Niezwłocznie udałem się do taksówki. Pojechaliśmy. Odległość pomiędzy dworcem a hotelem wynosiła około dziesięciu kilometrów. Powiadają, że Kędzierzyn Koźle ma powierzchnię Paryża. Miasto składa się z wiosek połączonych ze sobą na mocy decyzji administracyjnej oraz urokliwego lasu. Jakoś przed tym lasem zabrzmiało takie „łup”, samochód się zatrząsł, a zaaferowany kierowca westchnął: „Trzasnąłem warchlaka”.
Zaraz zaproponowałem, żebyśmy zjechali na pobocze i sprawdzili, czy z samochodem wszystko w porządku. Było, jeśli nie liczyć zerwanej rejestracji, płytkiego wgniecenia z boku oraz śladów kału i krwi, które pozostawił tragicznie zgasły warchlak. Potem pojechaliśmy do hotelu, gdzie wypiłem dwa piwa, myśląc o tym warchlaku.
Gdybym nie przyjechał do Kędzierzyna Koźla, warchlaczek przeszedłby spokojnie na drugą stronę drogi. Chrumkałby wesoło, igrając z rodzeństwem pod okiem kochającej lochy. Ryłby w ziemi, chrupał żołędzie, biegał, wskakiwał do błota, ciesząc się bujnym, młodym życiem. Potem by zmężniał. Sierść szczeciną by się stała. W pysku bieliłyby się kły. Niedawny warchlak, teraz dzik, toczyłby walki o samice, a potem się na nie gramolił, płodząc potomstwo, które z różnym skutkiem przebiegałoby ciemną drogę w Kędzierzynie Koźlu. Tak mogłoby być, ale nigdy nie będzie, gdyż warchlak nie żyje.
Przecież to zwierzę, przy pomyślnych wiatrach, przysłużyłoby się nam wszystkim, niekoniecznie w celach gastronomicznych. Można by takiego warchlaka przytargać do telewizji, prawdziwej albo internetowej. Warchlak wychrumkałby swoje zdanie o aferze drożdżówkowej, o dzielnych Polakach szturmujących Lidla, gdzie ogłoszono promocję, o tajnym planie zniszczenia Polski i świata, o księdzu Radamsa (czy jak mu tam), o chłopaku księdza Radamsa, o matce księdza Radamsa i wszystkich trzech ojcach księdza Radamsa (są to: ojciec biologiczny, Święty i ten w niebiosach), o tych, co uchodzą, o tych, co zostają w domach, o mnie i o Tobie, o mikrokawalerkach, o segregowaniu śmierci. I tylko kondycję literatury polskiej by zmilczał, gdyż nawet świnia tę akurat kwestię ma osadzoną głęboko pod ogonem. Chrumkanie warchlaka nie tylko stanowiłoby nowy głos w dyskusji, lecz wywindowałoby ją na wyższy poziom, czego wszyscy potrzebujemy w perspektywie tężejącej jesieni.
Do tego jednak nie dojdzie, bo warchlak nie żyje. Oznacza to, że nie ma już warchlaka.