Tydzień z głowy (369)
Historia jednego opowiadania
Ponad dwa lata temu znajoma poprosiła o napisanie opowiadania do startującego właśnie czasopisma lifestylowego „Zwykłe życie”. Nie mogła mi za nie zapłacić, obiecała jednak przygotować angielską wersję tekstu. Nie zwykłem pracować za darmo, ale ją lubiłem. Uznałem też, że przyda mi się przynajmniej jedno opowiadanie po angielsku.
Redakcja nie potrzebowała opowiadania fantastycznego, a i ja nie chciałem takiego napisać. Dotąd jednak zawsze tworzyłem fantastykę. Nie wiedziałem, czy sobie poradzę. Czułem się trochę jak człowiek po wylewie, który uczy się pisać na nowo. Nie twierdzę, że fantastyka to gorszy rodzaj literatury od realistycznej. Nie jest też lepszy. Jest inny i inaczej się go piszę.
Wymyśliłem prostą historię o chłopaku, który, chcąc zaimponować dziewczynie, wybiera się do domu dziwacznego człowieka mieszkającego na uboczu. Facet ten okazuje się seryjnym mordercą, łowcą dzieci. Takie połączenie Erosa i Tanatosa bardzo mi się spodobało. Pooglądałem zdjęcia z domu Eda Geina, usiadłem na tarasie, w warszawskim domu moich przyjaciół i napisałem tekst od kopa, w miłym towarzystwie szklaneczki whisky. Otrzymał prosty tytuł „Nie idź”. Musiałem się bardzo bać. Nie licząc bajek o kotach i esejów do „Znaku”, nigdy nie pisuję pod wpływem alkoholu.
Opowiadanie zostało przyjęte życzliwie i wkrótce ukazało się drukiem. W ciągu roku stworzyłem kilkanaście podobnych krótkich historii obyczajowych, już bez seryjnych morderców. Jako realista poczułem się pewnie i mogłem zasiąść do pisania „Innej duszy”, książki, która ku mojemu zaskoczeniu odniosła sukces większy niż cokolwiek, co wcześniej napisałem. Gdyby nie znajoma i jej „Zwykłe życie”, prawdopodobnie nigdy bym nie popełnił tej powieści.
Ponieważ dysponowałem angielską wersją tekstu, wysłałem go na Zachód, gdzie bardzo się spodobał. Opowiadanie wydrukowano w jakimś amerykańskim magazynie i w końcu dostałem swoje honorarium. Przez moment wydawało mi się, że będę publikował dalej, ale próby znalezienia tłumacza wyszły jak zwykle, a mnie nie chciało się tego przypilnować. Doszedł jednak kolejny język, na który zostałem przetłumaczony.
Jakiś rok temu inna znajoma poprosiła mnie, czy mógłbym dać jej jakiś tekst na pracę dyplomową. Studiowała grafikę, sztuki multimedialne, takie rzeczy. Dostała właśnie „Nie idź”, o czym zresztą natychmiast zapomniałem. A w ostatni wtorek (chyba był to właśnie wtorek, tak), przyniosła mi gotową, oprawioną pracę – książeczkę z moim tekstem, ozdobioną pięknymi ilustracjami, do tego z jakaś rozbuchaną częścią multimedialną, której nie mogę ogarnąć, w każdym razie dużo się coś tam rusza i ktoś ładnie czyta moje słowa. Fajna rzecz, jakbym był młodszy, miałbym łzy w oczach.
A miałbym te łzy, bo dziewucha spędziła rok nad moim tekstem (napisanym, dla przypomnienia, od kopa, w towarzystwie butelczyny), zilustrowała go, następnie nadała ilustracjom ruch i zrobiła jeszcze wiele innych rzeczy. W jej pracy dostrzegam zaklętą miłość do tego opowiadania. Musiała je pokochać, musiała je przeklinać i rzygać każdym słowem, a jednak skończyła. I jest.
Ludzie czasem pytają mnie, kiedy czuję satysfakcję z pracy. Otóż nie czuję jej, kiedy skończę książkę, gdy przyjdzie przelew ani kiedy czytelnicy prawią komplementy, ale właśnie w takich chwilach jak ta, gdy dostałem „Nie idź”, oprawione, od przestraszonej artystki. Zapamiętam ten moment i zachowam go dobrze na wypadek, gdyby powróciły wątpliwości. Wiem, nie pomyliłem się. Warto pisać.
Bardzo dobrze jest wiedzieć, że nie tylko czytelnicy (na pewno ja) cieszą się z Twojego pisania. Jak najwięcej takich momentów dla których warto
Odpowiedz
Świetna historia.
Odpowiedz
To jest fajna historia na opowiadanie, w którym facet pisze opowiadanie, o którym zapomina i które wraca do niego w dziwnych okolicznościach i w ważnych momentach.
Odpowiedz