tydzień z głowy (380)
Przystanek dla busów przy ulicy Dawida we Wrocławiu
Nie pamiętam, który raz tu jestem. Za to wiem, jak wygląda piekło.
Piekło to niewielki placyk z zabiedzonym zieleńcem pośrodku i czterema ławeczkami obrobionymi przez gołębie. Na łysiejącej ziemi walają się pety, papierzyska i szkło z pogruchotanych butelek. Na ławkach byłoby nawet przyjemnie, zwłaszcza w słoneczny dzień, lecz pozostają w niepodzielnym władaniu meneli. Ci palą papierosy i tulą się do siebie jak gołębie.
Przy placyku znajduje się budynek jakiejś uczelni wyższej, jakiś komis z elektroniką czy tam pralnia i właściwie tyle. Na skraju skwerku stoi sobie kiosk. W kiosku można kupić papierosy, drożdżówki i kawę po turecku. Prócz tego nie ma tam nic.
Busy parkują na skraju chodnika, jeden za drugim. Przyjeżdżają i odjeżdżają. Ich kierowcy mają swetry, wąsy i jasnobrązowe zęby. Choć busów jest dużo, choć roją się te busy, bardzo rzadko przyjeżdża ten właściwy. Dlatego na tym zaimprowizowanym przystanku kręci się masa ludzi. Kręcą się, bo nie ma gdzie stać ani siedzieć. Chodnik jest wąski i popękany. Ławeczki nieliczne, zawsze zajęte i bardzo brudne. Pasażerowie drepczą więc po zieleńcu. Raz na jakiś czas któryś leje pod drzewem, bo nie ma gdzie. Pada na nich deszcz. Pada na nich grad i śnieg też na nich pada, chyba że są na tyle sprytni, by schronić się w zadaszeniu bramy budynku uniwersyteckiego. Jedyną ich nadzieją jest bus.
Krzepcy staruszkowie w skórzanych kurtkach. Tęgie baby obciążone siatkami. Jaskrawe młódki o długich paznokciach. Szczyle z uczelni technicznych, chude drągi w obcisłych, czarnych bluzach. Dzieci z plecakami od nastoletnich youtuberów. I wielu, wielu innych. Wyruszają z Wrocławia do miejsc, o których nic nie wiem, które są dla mnie tak tajemnicze, jak serce Kongo. Do Sichowa, Chochlic i Męcinki. Nie wiem, jakie są tam domy i jakie pokoje w tych domach. Nie znam ich modlitw ani nie wiem, jak lubią się pierdolić. Nie umiem powiedzieć, o czym marzą i gdzie pracują, oddzielony dobrym, sytym życiem, które wiodę. Nie przepadam za nim. Stojąc na przystanku przy ulicy Dawida, po prostu go nienawidzę.
Nienawidzę tego, że mieszkam w Warszawie, rozbijam się po hotelach i jadam w restauracjach. Nienawidzę tego, że piszę książki. Wstyd mi z tego powodu – pąsowieję jak panienka wobec każdego spracowanego człowieka. Czasem chciałbym pójść za takim do domu. Usiąść przy stole, zjeść wspólny obiad, milczeć i słuchać jego opowieści. Ta opowieść byłaby dużo lepsza od każdej, którą stworzyłem. Ale jej nie wysłucham. Stoję na przystanku przy ulicy Dawida i niedługo pojadę po mojego syna. Zgromadzeni wokół ludzie też się rozjeżdżają. Unoszą swoje opowieści w siatkach z Biedronki.