wojna z kibicami
Padłem ofiarą wojny rządu z kibicami – wojny, która najprawdopodobniej zostanie przez rząd przegrana. Stanie się tak z kilku powodów. Pierwszym, chyba najważniejszym jest zbytnie zaufanie językowi. Idiotyczne słowo „pseudokibic” semantycznie sytuuje się w opozycji do „kibica”, kibic winien dystansować się od swojego brutalnego kolegi. Tymczasem, wedle mojej wiedzy jest zgoła inaczej: „pseudokibicie” czyli chuligani cieszą się poparciem kibiców zwykłych. Poniekąd realizują ich sny. Kibice, jak każdy człowiek, marzą o znalezieniu ujścia dla swej agresji i chcieliby – kto by nie chciał? – raz na czas pookładać kogoś po gębie, coś rozpierdolić. Chuligani stanowią ucieleśnienie ich marzeń, marzeń odpowiedzialnych ojców i pracowitych księgowych. Bo my, ludzie, przynajmniej śnimy o przemocy. Ci ojcowie, ci księgowi, być może, sami się za młodu napierdalali. Jeśli mam rację z tym wszystkim, to siła z którą rząd się zmaga nie wyraża się w liczbie chuliganów polskich, lecz do tej liczby należy dopisać jeszcze jedno zero z tyłu. Jedźmy dalej. Każdy, kto ma przynajmniej blade pojęcie o kibicach i chuliganach wie o podziałach środowiska, słynnych kosach. Lecz powinien też wiedzieć, że czasem te podziały ulegają zasypaniu, choćby wtedy, gdy wszyscy razem napieprzają się z policją. Bywa i lepiej. Chuligani jednej drużyny potrafią zorganizować przyjazd swoich uzbrojonych wrogów na stadion, skryć ich przed policją, a po meczu się trzaskać. Taki numer wykonali przecież kibice Lecha i Legii jakiś czas temu, czego świadectwem był słynny transparent LEGIO NIENAWIDZIMY CIĘ LECZ Z NASZYCH WSZYSTKICH WROGÓW WAS SZANUJEMY NAJBARDZIEJ rozpostarty na trybunie Kolejarza. Przykładów jest więcej, kto chce sobie znajdzie – rząd bynajmniej nie walczy z grupą agresywnych osiłków, lecz zdołał, jak mi się wydaje, rozdrażnić rzeszę ludzi dobrze zorganizowanych i inteligentnych, dla których piłka nożna, ich klub, ich stadion są częścią składową tożsamości. Rozpisałem się o tym wszystkim, a chciałem tylko wspomnieć pewne wydarzenie. Mam widok na Stadion Narodowy, mieszkam na cichym osiedlu i właściwie nigdy nic tutaj się nie dzieje. W noc po deklaracji wojny z chuliganami, tak w rejonach piątej rano, do mych uszu dobiegł ryk, zwany również pieśnią, spływający z ust jakiegoś maszerującego legionisty. Wył on co sił i był niestrudzony. Wędrował, jak sądzę przynajmniej kilometr, prosto pod mój blok i tam wrzeszczał dalej. W sobotę wieczorem poszedłem na piwo i znów go usłyszałem. Ryczał niczym rycerz wygnany z królestwa. Cóż, myślę sobie, każdy kraj ma swoje własne Banshee, a wywoływanie duchów do niebezpieczna sprawa.