opowiadanie i felieton w „Nowej fantastyce”.
„Noc sobowtórów”
Jest późno i dobrze, wypijam szybkiego drinka i ląduję z laptopem przy wolnym stoliku, wyświetlam cokolwiek i tylko wodzę myszką po obojętnym ekranie. Wokoło kłębi się młodzież, wesoła i dzika, spętana tylko przez modne ubrania, w czarnym swetrze wyglądam na przybysza z innego świata.
Ruda szczapa. Wracając z baru ląduje na kanapie koło mnie. Ma torebkę ze Snoopym.
Pozwalam jej mówić i prześwietlam ją na wylot. Nagle dziewczyna milknie i chce, żebym opowiedział o sobie.
– Co, jeśli wolę poopowiadać o tobie?
Wybucha śmiechem i nachyla się do mnie, pozwalam jej zostać i spełniam życzenie: przyjechałaś z małego miasta, twoi rodzice, jeśli jeszcze są razem dopiero niedawno dorobili się pieniędzy, jeśli nie, to wiedzie się tylko jednemu. Coś tam się stało, u ciebie w domu, bo przyjechałaś tutaj, założę się, że bliżej było miasto z dobrą uczelnią. Masz rodzeństwo. Jesteś najstarsza i przepychałaś drogę młodszym. Teraz jest twoja chwila, chwytasz życia ile możesz, tak jak na ciebie patrzę, ani trochę nie rozczarowałaś się Warszawą.
Lala robi wielkie oczy, mówi: „niezły jesteś”, a ja wiem, że średnio rozgarnięty chłop wyczytałby więcej z samej torebki ze Snoopym.
Ludzie są jak ryby o rozprutych brzuchach: można wróżyć.
Zamawiam jej trzeciego drinka, nie powinienem, upijanie nie wchodzi w sztukę uwodzenia, to tania sztuczka, wódka z kapelusza. Ale lala ssie słomkę, obraca ku mnie oczy z masła, przyciskam ją do siebie, osuwam się, jej głowa pochyla się nade mną: ciut rozczochrane włosy, ostry nos, zwierzątko. Mówi po zwierzęcemu: misiu, kocie.
Przyciskam ją mocniej, perfumy mieszają mi się z wonią szluga, jeśli tak wygląda Babilon to pora dać na mszę. Póki co wykonuję skomplikowany manewr, lewa dłoń pcha się w majtki, prawa gmera pod bluzką, jej oddech przyspiesza, całuje mnie, próbuje odepchnąć, ale rezygnuje, z odpychania, a nie z całowania.
Ten pocałunek ma mnie ukoić, dać czas. Zwalniam odrobinę.
Szepczemy sobie parę miłych słow. Mój rudzielec cały się rozczochrał. Pocą się jej plecy i jest w tym coś absolutnie cudownego: moja ręka na mokrej skórze. Jeszcze jeden pocałunek, odsuwa się, nie, to ja ją uwalniam. Patrzy spode łba. Spode główki. Bierze mnie za nadgarstek i przyciska do tego biednego cycka. Przez materiał bluzki czuję orzeszek sutka.
-Zaraz wrócę.
Podnosi się i cokolwiek chwiejnie wędruje w stronę łazienki, znika, ostatnim co widzę, to ładne nogi w starciu ze stopniami na piętro.
Patrzymy na siebie krótką chwilę.
Ja i Snoopy.
Ruchem, który znam aż za dobrze wybebeszam torebkę. Narysowane, psie ślepia zdają się zdradzać jakąś skargę. A w środku: szminka, puder, podkład, kredka do oczu, tampon, komórka, empetrójka, chusteczki, co dziwne, takie jakie kupuje się niemowlętom, płaski aparat fotograficzny, korektor. Mam tylko moment, przerzucam przedmioty, czekam, idiota, aż któryś mnie kopnie elektronem, prędzej rudzielec wróci: kredka ląduje w mojej kieszeni. Zapinam torebkę i wychodzę z knajpy.
Umykam, to lepsze słowo.
Nie chcę zdradzać Misi. Nie jestem aż takim sukinsynem.
Jestem coś wart, na razie, tak sobie myślę, z tymi dziewczynami jest jak z taksówką, mógłbym zamówić, ale wracam do domu na piechotę, tak właśnie chcę, obracam kredkę w kieszeni, zakładam obrączkę i śmieję się z zawstydzenia.
reszta w numerze.
I felieton „Bobo idzie”
Dziesięć lat temu horror azjatycki zrobił gigantyczne wrażenie z którego teraz niewiele zostało.
Doskonale pamiętam kinowy seans „Kręgu” ze wskazaniem na scenę, kiedy bobo wylazło z telewizora, spełniając śmiertelną klątwę. Po powrocie do domu próbowałem nastawić komputer w ten sposób, by nagranie z felernej kasety, dostępne w Internecie jako osobny filmik, ruszyło znienacka, wprawiając w przerażenie moich gości. Do dzisiaj zresztą rzeczone bobo stanowi moje własne kryterium straszności, horrorowy ekwiwalent znaczka „Teraz Polska”. Naprawdę przerażający film ma jedno bobo.
„Krąg” uruchomił całą serię epigońskich produkcji, będących nadnaturalną wersją japońskich opowieści o zemście – w swoich filmach, książkach, piosenkach nasi skośnoocy bracia zajmują się głównie tym tematem. Niektóre dziełka spełniały funkcję straszności, zwłaszcza jeśli uległy wzbogaceniu o kontekst pozaekranowy. Dawno temu w melinie, którą akurat zasiedlałem, oglądaliśmy z kumplami wczesną wersję „The Grudge”, znaną bodajże pod wschodnim szyldem „Ju-on”. Mogę się mylić, gdyż film ten doczekał się chyba dziesięciu mutacji, w tym trzech amerykańskich, ta była jeszcze tania, telewizyjna i prawdziwie straszna. Głównym generatorem straszności był dźwięk na kształt kociego miauknięcia, rozbrzmiewający w najmniej spodziewanych momentach. Zwiastował rychły zgon jednego z bohaterów.
Więc siedzimy, powiedzmy czterech chłopa i gapimy się w wypukły ekran, jakby nasze życie od tego zależało. Żadne słowo nie padnie, w palcach dopalają się zapomniane papierosy. Bez pukania, nad wyraz cicho – zapewne przez szacunek dla naszego skupienia – wtoczył się piąty kolega, wysłany uprzednio po browar. Ledwo żeśmy zarejestrowali jego wejście, nawet nie zerknąłem w jego stronę, ale domyślam się, że zamiast gapić się pod nogi kontynuował wędrówkę, wbijając wzrok w ekran. Nieszczęśliwym trafem nadepnął na ogon kotki Kreski, wylegującej się akurat na podłodze. Kotka Kreska wrzasnęła tak głośno jak tylko mogła, słusznie oburzona tak nagłym zmąceniem jej sowiego snu. Zerwaliśmy się na nogi, ktoś piszczał, ktoś za głowę się złapał. Staliśmy naprzeciw siebie, przerażeni i przejęci tym, że grobowy miauk przeniósł się z filmu tutaj, na melinę i nasze młode życia dobiegną zaraz końca. Czego bardziej byłoby szkoda – nas, miejscówki – nie wiem.
reszta także w numerze. tu trailer.
[ytorbit]7A5VNsEeAMY[/ytorbit]zapraszam do czytania numeru listopadowego.