Najnowsze komentarze

Kategorie

porusza i prowokuje...

Uncategorized

tydzień z głowy (231)

Posted on 10 marca 2013

Westchnienie człowieka, który się pomylił.

Siedzę z kumplami i gram w „Tekkena”. Nie mam drugiego pada, A. nie grywa wcale, więc to jedyna okazja. Chłopcy przyjeżdżają, się ponapierdalamy. Jak nie „Tekken”, to „Soulcalibur”, jak nie „Soulcalibur”, to jakieś wyścigi, ściągamy demka, koledzy sprawdzają, pokazuję moje ulubione gry i snuję wewnętrzne rozważania nad własną naiwnością.

Kiedy pięć lat temu kupiłem Xboxa i wróciłem do grania po dziesięcioletniej bodaj przerwie, wydawało mi się, że uczestniczę w czymś nowym i niezwykłym. Czułem się oszołomiony i miałem pewność, że gry znajdują się dokładnie w tym miejscu, co film pod koniec lat trzydziestych, powieść na moment przed Twainem i Dostojewskim i tak dalej. Wyglądałem skoku jakościowego, nowej syntezy, Dostojewskiego i Twaina nowego medium, do tego publicznie wyrażałem pewność, że tak właśnie się stanie.

Pomyliłem się, bo chciałem się pomylić. Mam wielkie pragnienie uczestniczenia. Kiedy komiks na Zachodzie wchodził w dojrzałą fazę, u nas nikt o tym nie wiedział; a nawet gdybym wiedział, to i tak bym nie zrozumiał – byłem za mały. Chciałbym móc obserwować na żywo punkową rewolucję albo chociaż solidarnościowe wydarzenia w Polsce na początku lat osiemdziesiątych. Żyłem i nic się nie działo. Mam się pocieszyć minionym chyba boomem na polską fantastykę?

Pięć lat temu gry miały posmak świeżości. Po części, rzeczywiście, bardzo chciałem się zauroczyć, ale, z tego co pamiętam, każdy ukazujący się tytuł miał w sobie coś oryginalnego. W każdym razie nie kończył się cyferką wyższą od jedynki.

Przyglądam się nowościom, klękam przed moją półeczką. Większość wysokobudżetowych gier to kontynuacje wprost lub nie wprost – kopia rozwiązań wykorzystanych przez innych. Gry zlewają się w jedną wielką grę, która robi się coraz bardziej nieznośna, mdła, skierowana do wszystkich, czyli do nikogo. Kiedyś oczywiście było inaczej, bo kiedyś zawsze jest lepsze od teraz. Ale, ale, dwa lata temu związałem się emocjonalnie z, powiedzmy, pięcioma grami. W zeszłym roku były dwie, „Journey” i „Dark Souls”, jeśli chcecie wiedzieć.

Przyczyna jest prosta – wyśrubowane koszta produkcji podbijają próg zysku nazbyt wysoko, producent nie chce ryzykować. Tymczasem uprawianie sztuki (gry są sztuką i, co ważne, pierwszą powszechną formą sztuki tworzoną kolektywnie) wymaga ryzyka. Wartość sztuki rośnie z ryzykiem.

Nie chodzi mi o to, że gry się spaprały, ale o błyskawiczne tempo tego, w pewnym sensie, koniecznego procesu. To stało się na moich oczach, gdzieś pomiędzy 2010 a 2012 rokiem. Piękna dziewczyna przeobraziła się w raszplę, najlepszy przyjaciel objawił się sukinsynem, do widzenia ślepa Gienia, jest posprzątane. Wysoki budżet to jedno, ale są jeszcze te drobne dziadostwa w stylu „Angry Birds” i „Temple Run”, czyli znów przetwarzanie po raz kolejny tego samego.

Skoro raz się pomyliłem, mogę mylić się i teraz. To, co biorę za upadek, za uwiąd, jest po prostu chwilowym kryzysem, zadyszką, którą złapali architekci błyskawicznie rosnącego fenomenu. Może to obsuwa, chaos i marazm przed wielkim skokiem, którego oczekiwałem? A może – co najbardziej prawdopodobne – to ja jestem coraz bardziej znudzony, mniej ciekawy świata i kultury, może po prostu stałem się malkontentem, który kręci nosem w próżnej nadziei, że wreszcie wylecą z niego muchy i stanie się cud. A może nowe konsole, zapowiedziane na ten rok, zmienią coś na lepsze? Śmiem wątpić.

Jeśli jednak się nie mylę, wypadałoby podsunąć rozwiązanie, receptę na kryzys. Żadnej, oczywiście, nie posiadam. Wielką nadzieję pokładam w produkcjach indie o średnim budżecie, firmowanych przez niewielkie studia, często zrodzone z jednej tylko głowy. Ale przecież independent jest fajne, bo jest independent, żadnego kryzysu nie odczyni. Może jednak pomóc w odczynieniu, gdyż właśnie niezależni twórcy, jako jedyni, rozumieją język gier, wydaje mi się, że oni nawet czasem pojmują, czym gry są i czym mogłyby zostać. Wielkie studia, najczęściej, są tej wiedzy pozbawione.

Gry upodobniają się do filmów. Filmy upodobniają się do gier. Jak tak dalej pójdzie, nie będzie czego oglądać ani w co przyciąć na konsolce.

tydzień z głowy (230)

Posted on 3 marca 2013

Gospodarka cudów.

Nie wiem, jak to jest, ale forsa się mnie trzyma. Nigdy nie miałem bardzo dużo pieniędzy, ale nigdy też nie byłem bez grosza. Gdybym wpadł do studni, leżałaby tam stówka, za to brakłoby liny, z pomocą której wydrapałbym się na słońce. Przypuszczam, że ma to jakiś związek z faktem, że nigdy nie pracowałem. To znaczy wykonywałem w życiu mnóstwo najdziwniejszych czynności, ale nigdy (jeśli nie liczyć połówki etatu w „Dzienniku Polskim”, przez parę miesięcy) nie nawiązałem stosunku pracy. Zawsze odmawiałem etatu. Jestem na śmieciówce i chcę na niej zostać. Pracowicie oszczędzam na swoją starość.

Zacząłem zarabiać sam jeszcze w podstawówce. Co niedzielę chodziłem handlować pod Halę Targową, gdzie przez pewien czas miałem nawet małe przedsiębiorstwo. Interesik Konrada z „Tracę ciepło” jest tego niedokładnym wspomnieniem.

Uważam, że pieniądz należy poczuć jak najwcześniej, tę radość zarabiania i wydawania. Wówczas, w szkole podstawowej, żona mojego ojca pożyczyła mi jakąś astronomiczną jak na czternastolatka kwotę, abym kupił kasety w hurtowni i sprzedawał je z zyskiem. Byłem jej wdzięczy, ale też złościłem się trochę. Dlaczego musiałem ją spłacać? Dlaczego nie mogła, po prostu, dać mi tych pieniędzy? Teraz doskonale ją rozumiem. Pieniądze daje się dzieciom, pożycza przedsiębiorcom. Przedsiębiorca zasługuje na zaufanie i jest poważnym człowiekiem. Czułem się poważnie, rozkładając mój kramik o szóstej nad ranem w niedzielę.

Kto za młodu nauczył się zarabiania i wydawania, zachowa tę umiejętność do starości. Nie chcę żyć tak jak inni. Nie chcę, żeby inni żyli tak jak ja.

Przez dziesięć lat wykonywałem najdziwniejsze czynności (ledwo przepchałem się przez studia, więc nie myślcie, że miałem różowo), teraz domyka się dekada zawodowego pisania i oto, niespodziewanie, tkwię po uszy w alternatywnej ekonomii, którą nazywam gospodarką cudów. Nie wiem, z iloma ludźmi współdzielę to gorzkie szczęście, przypuszczam jednak, że jest nas całkiem sporo.

Pierwszy etap gospodarki cudów to męczące wyglądanie przelewów i przeklinanie nierzetelnych kontrahentów.  W drugiej fazie, uzyskujemy dziwaczny rodzaj płynności. Nie złoszczę się już, że nie zapłacili mi za maj, choć mamy listopad, gdyż właśnie przyszła forsa ze stycznia.

Etap trzeci i, jak sądzę, końcowy, polega na zaniku podstawowej zależności pomiędzy wykonaną pracą i zapłatą. Coś takiego po prostu nie istnieje. Ja, w zaciszu swojej domowej gontyny (używam tego określenia, odkąd pewien ksiądz poradził moim zaprzyjaźnionym nowożeńcom, aby byli „domowym kościołem”), wykonuję pewne określone czynności. Klepię w klawiaturę, czytam, oglądam, robię notatki. Efekt pracy wysyłam w świat. Jakiś czas później na moim koncie pojawia się pewna suma pieniędzy i brzęcząc, prosi, aby ją roztrwonić.

Pomiędzy wykonaną czynnością (napisanym tekstem) a wzmiankowaną wyżej wpłatą nie ma żadnego związku. Coś napisałem. Ktoś przelał mi talar. Mógłbym nie napisać, a talar zostałby przelany. Napisałem, a tu jednak nie ma talara. Niekiedy pracuję bardzo ciężko, po piętnaście godzin dziennie, i forsy jest wyraźnie mniej. Czasem ledwo enter klepnę, a portfelik puchnie jak trup wrzucony do rzeki.

Nie mam pojęcia, na czym to polega i czy na drugim końcu świata istnieje jakiś motyl wzniecający wokół mnie sztormy finansowe. Wiem za to, że ekonomia cudów jest pewniejsza, bardziej bezpieczna od zwyczajnej ekonomii, boleśnie zależnej od różnego rodzaju wskaźników, wahań i stóp procentowych, na cuda nie wymyślono jeszcze agencji ratingowej i nikt nie wie, jak z cudu obliczyć średnią.

Życie i jego kształt jest kwestią woli. Życie jest konsekwentne. Mówią mi: cud, że żyjesz, Orbitowski. Cud.

 

 

ebook „Wigilijnych psów” na Bookrage.

Posted on 28 lutego 2013

A także opowiadania Stefana Grabińskiego, powieści Jacka Dukaja, Dawida Kaina, Anny Kańtoch i Andrzeja Zimniaka w jednym pakiecie. Cena za całość wedle uznania. Możliwość zakupu jest ograniczona czasowo, zostały niecałe dwa tygodnie. Książki są dostępne pod tym adresem.

tydzień z głowy (229)

Posted on 24 lutego 2013

Coś stałego.

Każdy człowiek ma w życiu jakąś stałość. WS jest przypisany do Krakowa, ST do ziemi śląskiej, inni wiążą się rodzinnie, trzymają się określonego stylu życia. Istnieje rodzaj zakorzenienia, którego nie wybieramy, ale które wybiera nas. Ja przez całe życie pokonuję trasę dawnego tramwaju numer osiem w Krakowie. Teraz jest to linia trzynasta, kursująca z Bronowic na Podgórze i dalej. Dalej już mnie nie obchodzi.

Tak się poukładało, że do podstawówki jeździłem z Krowodrzy na Kazimierz. Chodziłem zresztą akurat do tej szkoły podstawowej, którą niedawno sprzątnął Pan Profesor Jacek Majchrowski. Coś, co było potrzebne mi i innym uczniom, nagle uznano za zbędne. Następnie znalazłem się w liceum, jednocześnie zmieniając miejsce zamieszkania. Zacząłem więc jeździć z Kazimierza do szkoły na Krowodrza.

Swoje pierwsze mieszkanie wynająłem niedaleko Karmelickiej i zacząłem jeździć ósemką do mamy, na Krowodrza, i do ojca, na Kazimierz. Potem zamieszkałem na Wrocławskiej i drałowałem stamtąd na ósemkę  pod Biprostal, żeby odwiedzić ojca. Do mamy mogłem chodzić na piechotę. Potem znów rzuciło mnie na Karmelicką, aż wreszcie wraz z żoną kupiliśmy mieszkanie w Podgórzu, niedaleko przystanku ósemki, na który drałowałem dzielnie aż do kompletnego uwiądu pożycia małżeńskiego. Nieoczekiwanie dla siebie znalazłem się na osiedlu w pobliżu Makro, mój syn pozostał na Podgórzu. Matkę i ojca miałem w jednej linii. Połączyła nas, oczywiście, ósemka.

Wyjechałem do Warszawy, wyjechałem do Kopenhagi i wyglądało na to, że z ósemką mam spokój. Gdzie tam. W Krakowie do dzisiaj zatrzymuję się u Urbaniuków, na Krowodrzach, skąd jeżdżę do Julka, do mamy, do taty i do knajpy. Jeździłbym wciąż ósemką, ale tę Pan Profesor Jacek Majchrowski w swej nieskończonej mądrości skierował do Cichego Kącika, proponując w zamian linię numer trzynaście. Trzynastka w interesującym mnie obszarze powtarza trasę linii numer osiem.

Na oko, ćwierć wieku w ósemce-trzynastce, z Krowodrzy na Kazimierz.

Na moich oczach Wyższa Szkoła Pedagogiczna przemieniła  się w Akademię i Uniwersytet. Budynek jednak stoi po staremu. Wyrosły budki z książkami i kasetami, a potem zniknęły, tak jak księgarnie i sklepy muzyczne, zastąpione przez banki. Sklep ze sprzętem grającym na Karmelickiej przeszedł kilka faz, był nawet sklepem Złotym, a teraz nie wiem, czy istnieje. Pomalutku mnożyły się spożywczaki i monopolowe, jasna farba wpełzała na stare fasady kamienic, wysypały się ogródki piwne i jadłodajnie, murek przy Kremerowskiej dociśnięto szyną, żeby nie siadali tam menele.

W tramwaju numer osiem-trzynaście dopada mnie nieszkodliwa przeszłość. Spotykam koleżanki ze szkoły, te, które mi się podobały, i te, które mi się nie podobały. Opowiadają o pracy w sklepie, o mężczyznach z zagranicy, o dzieciach i wakacjach. Biorą mnie za dziwoląga. Czasem wpadnę na dawno niewidzianego człowieka. Spoglądamy na siebie ponad głowami pasażerów, upewniając się, że ja to ja, a on to on. Podajemy sobie ręce i rozmawiamy. Słyszę, kto żyje, a kto umarł. Tak dowiedziałem się o śmierci Wiesława Wnęka, starego krakowskiego kulturysty, u którego zaczynałem ćwiczyć. Kilka lat później usłyszałem, że dziewczyna pracująca u Wieśka piętnaście lat temu również nie żyje. Ktoś tam wyjechał. Ktoś jest bardzo chory. Ktoś jeszcze się dorobił i tylko ręce mu się trzęsą, trzęsą się tak, że pieniądze gubi, że drzwi kluczami nie otworzy. Odpowiadam na to, że nie wiem, ale pewno tak. Co u mnie? U mnie wszystko w porządku.

Pijane baby wrzeszczą, że są opętane. Pijane baby wrzeszczą,  że umarli tańczą. Kibice piją piwo i palą papierosy. Szyna uciekła z Karmelickiej. Dziecko wali w cymbałki. Starcy wiszą nad młodzieżą. Żebrak bez rąk prosi, żeby wrzucić mu monetę do kubka zawieszonego na szyi, wrzucam, a mój przyjaciel, przejęty i współczujący szepcze: „On nawet konia nie może sobie zwalić”. Brzmi dźwięk skrzypiec, gra akordeon. Chłopy leją się po pyskach, pasażerowie szarpią się z kontrolerami. Wszyscy patrzą w ekrany smartfonów. Za oknem człowiek upadł na chodnik. Łóżko polowe, przepełnione szmelcem, zmienia się w punkt ksero, sklep komputerowy, sklep z telefonami komórkowymi, w pustą przestrzeń do wynajęcia.

Nic mnie to nie obchodzi. Nic tu nie ma żadnego znaczenia. Ja tylko jeżdżę tramwajem linii osiem-trzynaście.

„Dzieci z jeziora”. artbook.

Posted on 22 lutego 2013

Z przyjemnością informuję, że wziąłem udział w projekcie Bunkra Sztuki w Krakowie, czego efektem są „Dzieci z jeziora”, bajka wydana w formie książkowej, z pięknymi ilustracjami Olafa Brzeskiego. Rzecz jest raczej niecodzienna, okazjonalna, myślę, że fajna również. Zainteresowanych projektem, czy tez zakupem, odsyłam pod ten adres.

tydzień z głowy (228)

Posted on 17 lutego 2013

Kurwa, ja pierdolę.

Pytacie o rolę wulgaryzmów w moim pisaniu, choćby tutaj, na blogu, ale chyba nie tylko – wszystkie moje książki nasycone są  mięchem, z publicystyką byłoby podobnie, lecz mi nie pozwalają. Mógłbym odpowiedzieć, że lubię takie słowa jak „kurwa”, „cipa”, „dupa”, „chuj”, tylko nie wiem, czy to prawda. Słowa są tylko słowami. Różnica polega na tym, że pisarz używa słów nieco inaczej niż inny człowiek; mają odmienne zastosowanie. Powtórzmy: „kurwa, cipa, dupa, chuj”. Dla człowieka zwyczajnego są to po prostu słowa, które coś znaczą. Dla mnie, proszę spojrzeć – ułożyły się w pewną historię, której sens rozpozna każdy dorosły. A przecież po prostu je wypowiedziałem, bez żadnego zamysłu.

Używam słów, aby opowiadać; słowa są narzędziem do zmuszania czytelnika, żeby poczuł to, czego od niego oczekuję, albo po prostu poczuł, pomyślał. Słowa służą do manipulacji i w tym kontekście „kurwa” jest słowem równie dobrym co „dziecko”, „kura”, „samolot”, „fuck”. Mógłbym napisać, że „kurwa” – a także „dupa”, „pizda”, „chuj”, „pierdolić” i wiele innych – ma wyjątkowo bogatą semantykę, doskonale wyraża różnorodne emocje i jeszcze kapitalnie brzmi. Ale to jest jasne. Mógłbym również rozwinąć na trzy ekrany mój pomysł na uprawianie sztuki słowa, choć sam termin „pomysł” nie jest zbyt trafiony. Coś po prostu przyszło, zjawiło się, zostało udoskonalone. Moją twórczość buduję na kontrastach. Zderzam wątki z literatury wysokiej i groszowej, styl wysoki z niskim, prostotę ze złożonością, kwiecistość z kolokwializmem i tak dalej, więc, w tym kołowrotku, „kurwa” z „cipą” ma swoją huśtaweczkę, nawet jeśli jest to jedynie chujśtawka.

Ale, ale, pan Andrzej pisze, że ma poczucie niestosowności. Przypuszczam, że gdybym „chuja” urwał, „kurwę” wepchnął w klasztor, poczucie niestosowności by zniknęło. Otóż nie.

Bo widzicie, moi mili, nie powiedziałbym, że moje pisanie jest wyłącznie niestosowne, lecz niestosownym bywa i bywać musi. Nie wyobrażam sobie pisania bez niestosowności, pieszczę się myślą, że te moje książeczki, te opowiadania i wpisy blogowe nawet w ogóle nie powinny się zdarzyć. Fabuła jakaś taka dziwna, bohaterowie również, nieposkładane to-to i boleśnie oderwane od wszelkich wyjaśnień, leży to w chuj daleko od normalnych książek i naprawdę pokapowałem się, kochani moi, że najczęściej zupełnie nie wiadomo, co z tym pisaniem moim zrobić.

Jest niestosowne.

Jest niestosowne jak człowiek rozdający na pogrzebie własną wizytówkę, jak para pieprząca się jak w biały dzień pod pomnikiem syrenki w Warszawie.

To piękna kobieta pierdząca w saunie.

To spotkany w knajpie człowieczyna, który po pierwszym piwie zaczyna opowiadać  wam swoje życie i płacze.

To menel, którego przez własną głupotę wpuszczacie do domu na pięć minut, lecz chałupa śmierdzi przez tydzień, a na ścianach są  czarne odciski palców.

To gówniarz, który pobije was w biały dzień na ulicy, bez żadnego powodu.

To gruba i stara striptizerka.

To nagi król maszerujący przez miasto. To dziecko, które wrzeszczy, że  ów król jest nagi.

To siostra najlepszego przyjaciela, zapraszająca na przygodę w toalecie w środku pierwszokomunijnego przyjęcia.

To ksiądz obwieszczający wiernym, że Boga nie ma. I abdykujący papież.

To Bóg, który przegrał z diabłem Niebo w karty i jeszcze próbował  oszukiwać.

To facet, który w świecie ludzi rozsądnych zachowuje się uczciwie. To jedyny skurwysyn otoczony przez świętych.

To fura patosu w świecie, gdzie każdy się umniejsza. To… to…  to… to… facet, który przedrzeźnia jąkałów. To wielkie ego i małe ego naraz. Czy istnieje coś bardziej niestosownego niż karzeł przebrany za olbrzyma? Jasne. Olbrzym przebrany za karła.

Kurwa, ja pierdolę.

Młoda Polska.

Posted on 16 lutego 2013

Z przyjemnością ogłaszam, że zostałem laureatem Programu Stypendialnego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Młoda Polska”. Oznacza to również, że tak zwane prace wrą.

tydzień z głowy (227)

Posted on 10 lutego 2013

Dobre życie w Polsce.

Siedzę  w pustej chałupie Urbaniuków, Urbaniuki są w Indiach, a kot Borys na szafie. Za chwilę będę musiał wepchnąć go do klatki. Nie mam pojęcia, jak to zrobić, kot Borys jest dużym zwierzęciem i unika mnie jak może. Muszę również opróżnić i wyczyścić kuwetę, co tylko pozornie wydaje się proste. Szlag trafił żarówkę w łazience, więc będę szorował po ciemku. Nie bardzo wiem, jak to zrobić, taki nieogar ze mnie, ale jakoś sobie poradzę. Pozostaje pytanie o skalę emocjonalnych strat, jakie poniesie kot Borys.

Ranki upływają  mi na pracy. Piszę troszeczkę dla Wyborczej, troszeczkę  gdzie indziej, za to prozy nie piszę wcale, słucham tylko, jak książka, szeleszcząc, układa się we mnie. Około pierwszej, dzień w dzień wychodzę z domu i drałuję do Julka. Staram się zaoferować mu jak najwięcej, chcę, żeby dobrze wspominał ten pobyt w Krakowie, chcę, aby był to czas możliwie urozmaicony. Chodzimy sobie po muzeach i odwiedzamy przyjaciół, którzy również mają dzieci. Gramy razem w „Little Big Planet” i warcaby, trochę rozmawiamy, a trochę milczymy. Julek wreszcie nauczył się wypowiadać „r” i pyszni się tą nową sprawnością. Każde słowo, które pada z jego ust, brzmi jak „karrramba”.

Wieczorami spotykam się z przyjaciółmi, tylko tymi najbliższymi, co nie oznacza, że ci, których tym razem olałem, nie są mi bliscy. Robimy to, co zwykli czynić przyjaciele. Pijemy piwo i rozmawiamy troszkę o rzeczach poważnych, a o głupotach bardzo często. Pilnuję, aby przed pierwszą w nocy wrócić do łóżka, nie dopuszczam też do kaca, właściwie próbuję nie dopuszczać, gdyż dzisiejszy poranek dowodzi mojej ograniczonej skuteczności w tym zakresie. Jutro Warszawa i odrobina zawirowań innego rodzaju, potem już koniec, będę wracał do domu.

Przyjaciel mój się rozstał, pragnie zapoznać i potrzebuje kompana, wyruszamy więc do miejsca, gdzie bywają dziewczęta. Knajpa jest czarna, przesycona dźwiękiem i dekoltem, kolega rusza do boju, ciągnąc za sobą wiernego giermka, czyli mnie. Sukces będący jego udziałem przychodzi szybko, rzekłbym od strzała. Wypada odstąpić od całujących się. Znajduję wolny stolik, biorę piwo, zapalam papierosa, siedzę i patrzę. Tańczący na parkiecie zmienili się w rozedrgane cienie, mężczyźni podpierają ściany lub głowy, flirtują, przystawiają się, dziewczyny rzucają spojrzenia, pragną być poderwane, to miejsce pulsuje seksem i wszyscy chcą się pierdolić. Nic mnie to nie obchodzi, jestem zaskoczony własną obojętnością, cieszę się patrzeniem, myślę o A, o moim przyjacielu trwającym w uścisku i o innych przyjaciołach, chciałbym, żeby wszyscy moi przyjaciele dużo ruchali, myślę o moim synu, o życiu, które mi wyszło, zaś o A myślę najbardziej. Nic w tej gorącej norze nie znajdzie dostępu do mojego serca. Czuję się bardzo szczęśliwy, kupuję kolejne piwo i jeszcze jedno, palę papierosa za papierosem, patrzę na ludzi i uśmiecham się do siebie, wreszcie wychodzę w śnieg, zamawiam taksówkę i jadę do domu.

„skóry” i „pożądanie”

Posted on 6 lutego 2013

Dziś – z tego co wiem – jest premiera antologii „Pożądanie” wydanej przez bliską mi oficynę Powergraph. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę autorem porno, ale najwyraźniej tak się stało. Zapraszam do lektury ufając, że inni naswintuszyli jeszcze bardziej.

tydzień z głowy (226)

Posted on 3 lutego 2013

Chwila Prezesa i Kreski.

Wydałem kiedyś taką książeczkę o kotach. Zrodziła się z bloga, mój ojciec zrobił ilustracje, dedykacja była dla Julka. Zacząłem pisać, nim przyszedł na świat, skończyłem jakiś rok później, kiedy waliło się moje małżeństwo.

Zamysł tych opowiadań był prosty. Dwa koty, zakochana para, tłumaczą sobie zawiłości życia, wyjaśniają sposób przenikania się nierealnego z realnym, przywiązania i lęku. Prezes reprezentował mądrość i wolę, lecz to Kreska posiadała zdolność formułowania właściwych pytań. Pytania są ważniejsze od odpowiedzi. Pytania świadczą o człowieku, kocie, stworzeniach dużych i małych. Chciałem, aby mój syn nauczył się kochać. Sam gówno wiedziałem o miłości. W sumie to dosyć przykra historia.

Szybko znielubiłem tę książkę. Kojarzyła mi się z okresem w życiu, o którym jak najszybciej chciałem zapomnieć. Zmieniałem się szybko, moje wczoraj nie było moim dziś. Ale bajki kocie dotarły do ludzi, zalęgły się w niektórych z nich i rozmruczały. Wydaje mi się, że niektórzy czytelnicy, nawykli do starych tekstów, nie bardzo wiedzieli, co zrobić z tymi opowiadaniami.

Koty – prawdziwe – zostały ze mną i są. To już całkiem wiekowe zwierzęta, lecz nie straciły za wiele ze swojego charakteru. Podróżują za mną, gdziekolwiek się nie znajdę. Były w Warszawie, są w Kopenhadze i nie sądzę, aby odczuwały specjalną różnicę. W książce Prezes miał więcej ze mnie, okazało się jednak, że lusterkiem jest Kreska. To bardzo gruba, głupia, śmieszna i strachliwa kotka. W porównaniu z Krakowem i Warszawą bardzo się uspokoiła. Stało się tak, ponieważ ja się uspokoiłem.

Właściwie zapomniałem o kocich bajkach. Luźna kontynuacja tamtego pomysłu, czyli „Nosorożec”, pomimo kilku podejść pozostaje w fazie projektów. Napisałem inne książki, związałem się z nimi i rozwiązałem. Bajki stały się przedmiotem na półce. Szybko zapominam i nie mam wspomnień.

Tydzień temu wiozłem Julka do Krakowa. Jechaliśmy autobusem i mały powiedział, że zna tę książeczkę, zna i to dobrze, ktoś mu ją czyta. Wymienił swoje ulubione bajki, wyznał, co sądzi o każdym z kotów, i opowiedział mi, jak to znajdował swoje własne ślady w tych opowieściach. Prosił, bym mówił mu o kotach, jak teraz rozmawiają. Zrobiło mi się odrobinkę głupio, bo przecież już ich nie słucham.

Jak się jeszcze czułem? Dość trudno to ubrać w słowa. Byłem szczęśliwy, zdumiony i zakłopotany. Dzwoniły we mnie rzeczy inne, ulotne.

Newer Posts
Older Posts