Uświadomiłem sobie niedawno, że słucham metalu już prawie dwadzieścia lat – oznacza to, że w tych wszystkich opowieściach o starzeniu się tkwi odrobina prawdy. Zresztą, metal starzeje się razem ze mną. Zespoły, które zabijały drapieżnością w końcówce mojej podstawówki dziś cieszą się szacunkiem seniorów i głaszczą po głowach swe artystyczne pacholęta. Te odwzajemniają się ślepym uwielbieniem. Jeszcze na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, muzyka metalowa korespondowała z potrzebą buntu młodych, dziś to zaniknęło – religia, którą atakowali metalowcy nie interesuje dzisiaj już niemal nikogo, a już na pewno nie obchodzi Czechów, gdzie odbył się się trzydniowy festiwal Brutal Assault.
Czesi mają osobliwe rozumienie znaczenia Eurocity, to znaczy każde city na ich ziemi jest euro i trzeba się w nim zatrzymać, w skutek czego wlekliśmy się siedem godzin. Na miejscu było jeszcze gorzej. Jaromer jest uroczą dziurą koło Pardubic, za to z uroczością ich mieszkańców bywa różnie. Zawsze strasznie lubiłem Czechów i okazało się, że to miłość nieodwzajemniona. Może wciąż pamiętają polskie czołgi? W każdym razie zapytanie kogokolwiek z lokalnego plebsu (by Tomek) o drogę kończyło się wzruszeniem ramion i zapewne nigdy nie trafilibyśmy do hostelu gdyby nie kumpel, który udawał Rosjanina. Z nimi jednak gadają. W hostelu było tak fajnie, że obsługa pozakręcała wszystko na amen, żeby nikt nie wyskoczył, nie mogąc znieść piękna czeskiej prowincji.
Sam festiwal odbywał się w pobliskim Josefowie, w austriackim forcie. Już po drodze było metalowo – namioty stały wszędzie łącznie z ryneczkiem, z głośników samochodowych szedł sympatyczny hałas i nawet weszliśmy bez większych kłopotów na koncert. Wielkie brawa należą się organizatorom za pomysł dwóch scen, ustawionych obok siebie. Na jednej grał sobie zespół, na drugiej rozkładał się kolejny, by dać czadu gdy poprzednicy skończą. W ten sposób zlikwidowano uciążliwe przerwy między kapelami, a zawieszony po środku telebim czynił pełnię szczęścia jeszcze pełniejszą.
Z obsługą szło trochę gorzej, jakiś bałwan wymyślił żetony, którymi należało płacić zamiast pieniędzy, co generowało dodatkowe kolejki – te po browar były wystarczająco pokaźne. Nie wiem jakim cudem ludzie upijali się tym piwem, przechodziło przez człowieka jak woda i głownie z wody się składało. Niektórzy jednak umieli. Metale spali pod namiotami i w błocku, na deszczu i w zimnie, przytuleni do kibli i siebie nawzajem, solidarni w alkoholowym zamroczeniu.
SAMAEL widziałem już kilka razy i zawsze robili na mnie porządne wrażenie. Tak było tym razem, choć show Szwajcarów był ciutkę statyczny, a Vorph wyszedł na prekursora nowej mody, czyli metalowca w sukience (farbowane włosy gratis). Potem sukienkowców było jeszcze kilku ze wskazaniem na polski HATE (wszyscy minus garowy, którego nie widziałem). Klucz do doboru utworów SAMAELA obowiązywał potem u innych, Niespełna godzina to mało, by zagrać wszystko co się chce, więc ludzie koncentrowali się na hitach. Zabrakło tylko On Earth, swoją drogą jednego z najzimniejszych, nieludzkich kawałków jakie znam (do wglądu).
[ytorbit]iNrKndyCVOg[/ytorbit]
Wszyscy łącznie ze mną twierdzili, że koncert EXODUS był w pytę, kłopot w tym, że jak przyszło do niedzielnych podsumowań nikt go nie wymienił, a ja z całej zawieruchy pamiętam głównie debilowatego wokalistę, wygadującego pierdoły o wojnie, Arabach czy czymś podobnym. Rozczarowaniem dnia okazał się za to MAYHEM. Uwielbiam ich płyty, tam rzeczywiście jest mrok z szatanem, to muzyka dla dorosłych kompletnie wypłukana z umowności, trudno ją też oddzielić od osobliwej legendy zespołu – połowa starego składu jest już w piekle, o którym tyle śpiewali. Co zostało? Bezładna ściana dźwięku i Atilla Csihar, którego chłopaki po latach przygarnęli na powrót, w idiotycznej masce, wymachujący stryczkiem sprawiał wrażenie faceta, który nie wie co się dzieje, co robi i właściwie gdzie są te cholerne Czechy.
Tak bardzo spalałem się na SOILWORK (dzień drugi), że na nich nie dotarłem i wylądowałem w forcie gdzieś w końcówce setu PRIMORDIAL, usiłujących przekonać wszystkich na siłę, jacy to nie są świetni i osłuchani. Za to wyszedł ENTOMBED, których kocham pasjami i mam nawet za nowego SLAYERA. Dali czadu jak miło i wszystko było dokładnie tak jak trzeba. Lars Petrov, cudownie przeżarty wódą należy do mojej ukochanej grupy łysych z długimi włosami, ale jemu akurat wolno. Od bandy ponurych kolegów z konkurencji wyróżniał się szerokim uśmiechem, tan gośćt jest urodzonym metalowcem, scenicznym zwierzakiem, który padłby w dwa dni gdyby nie mógł sobie poryczeć. Ludzie mu wierzą jak papieżowi, zespół się nie starzeje i wali w mordę jak miło.
Czesi szaleją na punkcie BEHEMOTH których sobie odpuściłem, zrezygnowałem też z anemicznego koncertu ANATHEMY. Za to występ CRADLE OF FILTH okazał się milą niespodzianką. Wiadomo, panowie to malowane małpy, ich nowe płyty to kaszana, a Dani Filth to kurdupel poniżej przyzwoitości, ale na żywo dali radę, głównie za sprawą starych numerów, które nie straciły nic ze swojej piorunującej siły, Śpiewała z nimi jakaś gruba niewiasta, próbowali być gorsi niż zło (by Rogoża) i jeśli znalazłem w nich coś nieludzkiego to opętańczy głos wokalisty, doprawdy nie mogę pojąć, jakim cudem człowiek wydobywa z siebie tyle rodzajów wrzasku, będąc zarazem tak skończonym karakanem.
Zastanawiam się kto dał bardziej czadu: SODOM czy KATAKLYSM. Drudzy wycisnęli z death metalu wszystko co się dało, trudno też o bardziej trafną nazw. KATAKLYSM to selektywny czad, obłęd, tornado dźwięków popychane betonowym rykiem wokalisty. Za to Niemcy, świadomi własnej legendy (kto by to przewidział w latach osiemdziesiątych), zagrali cholernie profesjonalnie, selektywnie i z kopem, czego zupełnie nie spodziewałem się po ostatnich, dość przeciętnych płytach. Może to wynik bycia krową niezmienną, zwany czasem wiernością sobie? Pamiętam recenzję płyty Better off Death (1990), gdzie dziennikarzyna napisał że zespół przypomina brytyjski pociąg, który pewnie lecz wolno zmierza do celu. Nie ma wątpliwości, chłopaki dojechały i nie muszą się z nikim ścigać.
Czasy, kiedy byłem kultowcem-demówkowcem szczęśliwie minęły i kopara mi się szczerzy na dźwięki solidnej metalowej komerchy ze wskazaniem na melodyjną Szwecję. Wystawiam takie fucki wszystkim kultowcom, uwielbiam THE HAUNTED, DARK TRANQUALITTY i IN FLAMES, więc koncert ARCH ENEMY wszedł mi bez mydła. Drobniutka Angela Gossow drze ryja jak facet, będąc zarazem marzeniem każdego metala (ciut przeterminowanym). W naszej ekipie, jednakowo zachwyconej występem wywołała zresztą żywiołowy spór – naćpała się dziewczynka, czy światło daje jej w twarz i dlatego miała takie oczy.
PARADISE LOST dało koncert fatalny a nawet żenujący, czesi zresztą olali ich gremialnie – pod sceną znalazło się o połowę mniej luda niż przy innych składach. Być może PARADAJSI są popularni głównie w Polsce, być może powinni się rozwiązać a wypieprzyć wokalistę to napewno. Grali zupełnie sensownie i koncert położył właśnie Nick Holmes, niezdolny do zaśpiewania poprawnie jednej linijki. Dawał do zrozumienia, że to przez odsłuch, gapił się głupio i machaniem łapek usiłował udowodnić sobie i światu że jest kimś więcej niż brytyjskim, głuchym cepem.
Wreszcie CARCASS. Wielu przyjechało do Jaromera specjalnie na ten zespół i wątpię, żeby ktokolwiek był zawiedziony. Pieniądze służą czasem do czynienia świata lepszym i dobrze się stało, że ktoś posmarował zgnilcom w zamian za powrót. To już nie ten sam band co w latach dziewięćdziesiątych, są czujni i zdystansowani, ich żywioł ma mechaniczny posmak, ale kawałki nie straciły nic ze swej energetyczności. Zastanawiam się, czy ci kolesie przewidzieli kiedykolwiek, że staną się kultem w ciapki, czymś na kształt metalowego biskupa. Zbędny okazał się tylko były ich pałker po wylewie, którego wożą ze sobą, żeby wylazł na scenę i pomachał przez chwilę pałeczkami.
Ale najlepszy koncert Jaromera dało dwóch pijanych gości w namiocie piwnym, jeden darł się jakby go ze skóry obdzierali, drugi tłukł się w co mógł,, czym umiał, wreszcie dostał śmietnik więc w niego napieprzał, wlazł w końcu doń i bił się w głowę klapą, ku ogólnej uciesze zebranych. W tym momencie zrobiło się tak metalowo że hail satan, ludzie poszaleli, robili zdjęcia i gratulowali nietrzeźwym, jakby czując, że w nich właśnie przetrwała odrobina magii, konieczna dla tej starzejącej się muzyki.