Tydzień z głowy (508)
Nowy dom
Dziesięć lat temu rozpadła mi się rodzina. Mój syn, Julek, miał wówczas rok. Temu rozpadowi towarzyszyły różne, bardzo gorące emocje. Dziś po prostu myślę, że z byłą żoną nie daliśmy rady. Mieliśmy różne oczekiwania względem siebie, co wyszło za późno, w nazbyt bolesny sposób i było po zawodach.
Wczoraj, jak zawsze na początku wakacji pojechałem po mojego syna, na Dolny Śląsk. Kumpel wskoczył za kółko i heja, na Zachód. Po drodze zahaczyliśmy o miejscowość, którą przezwałem Rykusmyku w jednej ze starych książek. Kto wie, może nastąpi literacka i nie tylko literacka reaktywacja tego miejsca? Powłóczyliśmy się, zrobiłem trochę zdjęć. Nikt mi nie wmówi, że Polska rozwija się równomiernie, że działa jak należy, że istnieje tutaj coś takiego jak sprawiedliwość. Kontrast pomiędzy Wrocławiem a takim Rykusmyku, z brudem bram, z niszczejącymi kamienicami rynku i melancholią mieszkańców jest uderzający.
Julka przyszła pożegnać cała tamtejsza rodzina. Wyściskał każdego po kolei, a my z kumplem ładowaliśmy do fury torby, siatki z klockami, rower, takie rzeczy. No i pojechaliśmy. Julek nudził się wściekle na tylnym siedzeniu. Posiłkując się programem z komórki zaprosił mnie do gry w „Milionerów”. Zadawał mnóstwo dziecinnych pytań. Skąd jest to. Czy widziałem tamto. I tak dalej i tak dalej.
Tę trasę znam aż za dobrze, w końcu jeżdżę tutaj tę pieprzoną dekadę. Rozpoznaję wzniesienia, doliny i drzewa, wiem gdzie będzie MacDoland, a gdzie KFC. Zjedliśmy pod złotymi łukami. Stoliki na zewnątrz były zmoczone deszczem, a przed poskręcaną, wysoką zjeżdżalnią leżał stos dziecięcych butów jak w obozie koncentracyjnym.
Wreszcie przyjechaliśmy. Kumpel skręcił mu rower, ja dymałem z torbami. Zdążyliśmy na mecz, zjedliśmy popcorn. Był zwykły, choć bardzo głośny wieczór. Julek tym razem nie przyjechał jedynie na wakacje. Przeprowadził się. Zostaje ze mną, będzie tu chodził do szkoły, wzrastał sobie i żył. Stało się coś dobrego, dokładnie po dziesięciu latach, jakbym złamał zły czar rzucony dawno temu.