horror, horror (29): The Ward
Słyszałem same złe opinie o nowym filmie Johna Carpentera. Znajomi zapytani o jakość „The Ward” smutno kręcili głowami. Wreszcie się skusiłem, obejrzałem, w mocnym przekonaniu, że niekoniecznie musi tak być, przecież mnie podobają się horrory, które nie podobały się nikomu innemu. Towarzyszyło temu przekonanie o absolutnej wolności samego Carpentera: ten nie musi nikomu niczego udowadniać. Jego talent miałem za szczególny, zbudowany nie na kalkulacji lecz bezpośrednim wglądzie w naturę kina i naturę widza, obcującego z dziełem filmowym. Wgląd ten dawał, niekiedy, dostęp do obszarów niedostępnych w inny sposób, ewentualnie, za sprawą oślepiającego błysku geniuszu, zastępował żmudną pracę reżyserów, opornie konstruujących swoje filmy. Ciemnym rewersem tej metody – jakże mi osobiście bliskiej – są pudła, kule trafiające w płot zamiast w serce. Wynika to z braku możliwości przeprowadzenia jakiejkolwiek weryfikacji przez samego twórcę. Istnieje cienka granica między wariatem a prorokiem, a przecież wariat i prorok odczuwają to samo, z punktu widzenia wnętrza prawda wariata, prawda proroka jest tą sama prawdą. Tymczasem Carpenter jawi się zdurniałym dziadem, którym wywijają producenci. „The Ward” jest głupi, biedny i zaskakująco źle zagrany. Źle, nawet jak na standardy horroru młodzieżowego. Najchętniej obwiniłbym producentów lub trzecie oko reżysera, które oślepło lub zasnęło, ale trudno mi pojąć marnowanie klimatycznego pomysłu wyjściowego, toż stary psychiatryk z mściwym upiorem dla zwykłego rzemieślnika winien być samograjem, w wypadku Carpentera – materiałem czekającym na jedyną właściwą formę. Wyszło coś nieważnego, przykrego i irytującego, z kretyńską nawalanką między babą i upiór-babą oraz nachalnym freudyzmem, którego truchło potrząsa amerykańskim horrorem intensywniej niż jakikolwiek duch. Nie skreślam jeszcze Johna Carpentera. Ten facet raz na dekadę kręci coś wybitnego („Halloween” w siedemdziesiątych, dalej, odpowiednio, „Rzecz”, „W paszczy szaleństwa”, „Papierosowe oparzenia”) mamy dopiero 2011, czyli lat pozostało dziewięć. Tylko chłopina już nie najmłodszy. Jeśli rozczaruje, umierając przedwcześnie, dołączy do grona bohaterów mojej młodości, którzy zawiedli w jesieni swej twórczości. A przez nich zacząłem pisać. Co najważniejsze, z Carpenterem będzie komplet.