Najnowsze komentarze

Kategorie

porusza i prowokuje...

Tydzień z głowy (422)

Posted on 24 października 2016

O bezsenności

ryby

Zaspałem dzisiaj po raz pierwszy od bardzo dawna. Godzina, o której wstałem, była skandaliczna. Istnieje więc szansa, że będę się na siebie złościł aż do zmroku.

Zaspałem, bo jak zwykle obudziłem się w nocy i snułem się przez parę godzin. Momentami próbowałem nawet coś robić. Przeglądałem strony z koszulkami i kupiłem parę książek, których prędko nie przeczytam (zacna oficyna Okultura wypuściła książkę Timothy’ego Leary, a to była przerwa na reklamę). Dni kurczą się coraz bardziej, choćby przez takie zaburzenia snu, jakie zdarzyły mi się dzisiaj.

Tego właśnie najbardziej nie znoszę w bezsenności. Dzień z oczyma na zapałkach owszem, nie należy do przyjemności, ale jakoś daje się znieść. Wykonam swoje zadania. Lecz te puste godziny w nocy, kiedy nie dzieje się nic, kiedy niczego tak naprawdę nie mogę zrobić, wywołują we mnie, na przemian, wściekłość i poczucie winy, jakbym właśnie przeszedł się Nowym Światem, rozrzucając stówki z resztek oszczędności.

Kiedyś było gorzej, o wiele gorzej. Potrafiłem nie spać przez dwie noce z rzędu tylko po to, by trzeciej nocy złapać jakieś cztery godziny snu. Jakoś, bardzo powoli, udało mi się to przezwyciężyć. Postawiłem na regularność życia, wieczorne wyciszanie, aptekarską regulację spożywania królowej kawusi i nieprzesadzanie z alkoholem. Przede wszystkim jednak uznałem, że nie będę przejmował się bezsennością.

Zacząłem żyć tak, jakby jej nie było. Jestem mężczyzną i mogę sobie nie spać. W końcu jednak namówiono mnie na wizytę u specjalisty.

Specjalista okazał się rozsądnym człowiekiem z zestawem ciekawych pomysłów. Doradził, na przykład, żebym kupił sobie fotel. Połowę dnia spędzam bowiem na kanapie, którą wieczorem rozkładam, żeby na niej spać. Podobno tak nie można. Zawsze chciałem mieć fotel z prawdziwego zdarzenia, ale nigdy bym sobie nie kupił czegoś takiego. Jestem mężczyzną i sprawianie sobie przyjemności jest dla mnie nieprzyjemne. Zalecenie doktora zmienia postać rzeczy.

Nie mam żadnych dysfunkcji, psychoz ani uzależnień. Jestem – co może wydać się dziwne – zupełnie normalnym człowiekiem. Bezsenność bierze się, jak usłyszałem, z mojego walecznego charakteru. Aktywność, żywa reakcja na wyzwania, pragnienie, żeby życie było pełne i miało wyrazisty smak, nie gaśnie w godzinach nocnych. Wręcz przeciwnie. Gdybym był zrezygnowanym snujem, chrapałbym smacznie i miał przyjemne sny. W jakiś przedziwny sposób insomnia jest w moim przypadku oznaką zdrowia.

Nie sypiam, więc jestem.

tydzień z głowy (421)

Posted on 17 października 2016

O nierozpoznawaniu twarzy

noface

Andrzejowi Muszyńskiemu

Mam prozopagnozję. Nigdy tego nie diagnozowałem, ale objawy się zgadzają. Nie rozpoznaję twarzy. Potrzebuję kilku długich spotkań, aby kogoś zapamiętać.

Jeśli rzeczywiście mam tę przypadłość (co w gruncie rzeczy nie jest takie pewne, mogę być po prostu niechlujnym towarzysko człowiekiem), to w najłagodniejszej postaci. Są tacy, którzy nie rozpoznają żony i matki, a nawet nie rozróżniają płci. Być może zresztą wcale nie jestem na to chory, bo ładne dziewczyny zapamiętuję od kopa.

Prozopagnozja jest jak źrenice w dwóch różnych kolorach. Niby nic, ale potrafi utrudnić życie. Na przykład, kilkukrotnie przedstawiałem się dyrektorowi pewnej ważnej instytucji dysponującej pieniędzmi, choć zjedliśmy wspólną kolację. Dyrektor ów, co warto dodać, ma ego wielkości Pałacu Kultury i bardzo wrażliwy brzuszek.

Dyrektor nie był jedyną ofiarą mojej przypadłości (dedykacja powyżej nie jest przypadkowa). Zastanówcie się proszę, jak sami byście się czuli. Stoicie sobie przy barze, a w waszą stronę wali rozradowany facio nieco podobny do orangutana, wyciąga rękę i mówi: „Orbitowski jestem”, mimo że dwa tygodnie wcześniej przegadaliście razem pół wieczoru na jakimś idiotycznym spędzie literackim.

Ludzie reagują zawsze w ten sam sposób. Mówią, że nic się nie stało, ale myślą swoje. Są próżni, choć nie lubią tego okazywać.

Niedawno zmieniłem modus operandi. Zamiast przestawiać się w nieskończoność, udaję, że znam każdego. Dlatego, nie zdziwcie się, proszę, jeśli podejdę do któregoś z was, ścisnę łapkę i powiem: „No cześć stary, jak leci”, choć widzimy się po raz pierwszy w życiu.

Tydzień z głowy (420)

O aquaparkach

sea-monster-near-ediz-hook-light1

Do aquaparku chodzę tylko z synem. To miejsce jest jak karuzela albo Słowacja. Bywa się tam wyłącznie z powodu dzieci.

Wszystkie aquaparki są tak samo okropne i jednako mi wstrętne. Istnieją miejsca, które jednoczą najgorszych ludzi, lecz, w większości przypadków, to jeden rodzaj najgorszego człowieka. Tu natomiast schodzą się wszyscy: nadopiekuńcze matki otoczone hordą rozwrzeszczanych pociech, Sebiksy i ich różowe niunie, studenci lat pierwszych (z Sebiksami jednoczy ich tępota ryja, różni brak muskulatury), wreszcie starcy pragnący zakosztować rozrywki niedostępnej w ich młodości. Jak znam życie, w aquaparkach mają zniżki wyłącznie kanary i zakonnice, a zwycięzca w zawodach w szczaniu do wody zyskuje zaszczyt zesrania się, pędząc po zjeżdżalni.

Lata temu, gdy kontemplowałem zawiłą linię wiszącego mostu, gdy przyglądałem się lazurowej ściance, po której można się wspinać, gdy spadło na mnie dziecko i omal nie utonąłem w brodziku, gdy wodziłem wzrokiem po skalistej panierce kotleta w kąciku barowym, przyszło mi do głowy, by zaproponować scenariusz horroru rozgrywającego się w tym miejscu. Spełnia wszelkie niezbędne warunki: kojarzy się z zabawą i bezpieczeństwem, można też je odciąć od świata. Jest gdzie ukrywać trupy. Mogą tam szaleć duchy albo facet z siekierą. Parę lat temu napisałbym: „Kochani, bierzcie ten pomysł za darmo”. Teraz jednak czekam na ruch producentów filmowych. Oh, wait. Zakładka „kontakt” nie działa z jakiegoś powodu.

Szczególnie przykrą atrakcją w aquaparku jest rzeka. Spotykają się tam bowiem wszyscy. Zjeżdżalnie, na ten przykład, odcinają najmniejsze dzieciątka. Sebiksy i studenciarnia niechętnie chodzą na brodzik. Tu natomiast przychodzi każdy, od starego do młodego. Pędzą niesieni sztucznym nurtem, piszcząc, drąc się i wpadając na siebie nawzajem. Do tego rzeka jest płytka. Nie da się w niej iść, trudno też popływać (w aquaparkach możliwe jest wszystko z wyjątkiem pływania), w skutek czego większość dorosłych wykonuje dziwne ruchy, coś pomiędzy brodzeniem a topieniem się. Mój syn oczywiście najbardziej na świecie kocha właśnie rzekę. Potrafi się w niej taplać przez połowę trzygodzinnego pobytu i wymaga ode mnie współuczestniczenia.

Dziś wpadłem na pomysł, który pozwala uczynić doświadczenie rzeki przyjemnym, a nawet ludzkim. Jestem pewien, że ktoś wpadł nań wcześniej, mam jednak nadzieję, że jako pierwszy go opisuję i oddaję lepszej, udręczonej aquaparkami części społeczeństwa.

Potrzebne są trzy takie pały z pianki, metrowej mniej więcej długości. To ustrojstwo ma swoją nazwę, ale jej nie pamiętam. Z tego co wiem, pełno takich w każdym aquaparku, zwłaszcza w bliskości rzeki. Końcówki dwóch, z jednej strony, umieściłem pod każdą pachą, z drugiej – pod kolanami. Trzecią piankową pałę oplotłem w poprzek pleców, tuż pod łopatkami. W ten sposób uzyskałem naturalny fotelik, który chwacko utrzymywał mnie na wodzie. Nurt zrobił resztę i mogłem sobie krążyć, ach krążyć, zerkając sobie na synka, na ludzi cokolwiek zdziwionych moim wynalazkiem, jak i na tych chlapiących się bez żadnego zdziwienia. Chroniłem łokcie, by nie walnąć o ściany, z rzadka nadawałem pędu i leniwie pilnowałem, by ta piankowa konstrukcja nie rozlazła mi się pod kuprem.

Jeśli to nie jest najtrafniejsza metafora mojego funkcjonowania w mediach, w literackim światku i świecie w ogóle, to już nie wiem, co może nią być.

Tydzień z głowy (419)

Posted on 3 października 2016

O miłości i śmierci

oedipus-and-the-sphinx-by-francois-xavier-fabre

Kochanie i umieranie łączy przynajmniej jedno. Nie możemy uniknąć śmierci, nie umiemy też sprawić, aby ktoś nas pokochał.

Rewers za to działa doskonale. Każdy z nas może się wyhuśtać w kwadrans i tak sobie poczynać, że matka się go wyrzeknie.

Możliwe są różne zabiegi sprzyjające. Mam na myśli, powiedzmy, dbanie o zdrowie albo zabieganie o kogoś, na kim nam zależy. Nie doradzam jednak przesady. W końcu i tak pójdziemy do piachu, kochani albo i nie.

Jest w tym wszystkim jakaś wielka tajemnica, ponury sekret. Sam fakt, że umrzemy, wydaje się skandaliczny, a niedopasowanie miłości do jednostek budzi wielki smutek. Mariola kocha Kazia, Kazio kocha Elżbietkę, Elżbietka Mariolkę i jak z tym żyć? Mowa też o dzieciach próżno zabiegających o serce rodziców i niewdzięcznych wnuczętach. O służeniu i oddaniu – na próżno. Nie doczekacie się, moi mili.

Być może wszystko zapisane jest tam, na górze, jak chciał Kubuś Fatalista (osobiście nie zgadzam się z tym sympatycznym dżentelmenem). Każdy z nas ma swoją godzinę śmierci, połamie określoną liczbę serc, a i jego serce zostanie złamane ileś tam razy, nie więcej ani nie mniej. Myśl ta jest przyjemna, zwłaszcza że nic z niej nie wynika.

Dlatego nie należy przesadnie zabiegać o miłość. Wystarczy przyzwoitość i regularne odruchy serca, traktowanie człowieka po ludzku i tyle. Widziałem zbyt wielu, którzy płaszczyli się przed bliskimi: żoną, matką, dorosłym dzieckiem. Wychodzili naprzeciw każdej fanaberii, odbierali telefony po nocach i pędzili z drugiego końca świata. Dobro z takiej postawy nie wyniknie żadne. Plwocina nigdy nie będzie kroplą deszczu.

Odejść, odpłynąć, odpuścić – to także sztuka życia. Zróbmy to elegancko i bez żalu. Śmierć nie jest złośliwa ani ślepa. Po prostu robi swoje. Niekochający również.

tydzień z głowy (418)

O nowych i starych przyjaciołach

akhilleus_patroklos_antikensammlung_berlin_f2278

Największym szczęściem mojego życia są ludzie. Zastanawiam się czasem jakim cudem doszło do tego, że mam wokół siebie tak wiele dobrych, życzliwych mi osób. Mowa o ludziach, którzy dla mnie kradli, pożyczali pieniądze, załatwiali robotę, dawali dach nad głową. Mówiąc górnolotnie, gdybym w tej chwili stracił wszystko co mam – pisarstwo, program w telewizji, zdrowie, pieniądze – wciąż byłbym bogatym człowiekiem.

Przyjaciele to bracia w pogańskim sensie terminu, druhowie, towarzysze, członkowie drużyny. Ktoś niedawno zwrócił mi uwagę na językowe znaczenie terminu. Przyjaciel to ktoś przy jaźni, osobnik nieustannie przebywający w bezpośrednim sąsiedztwie duszy, z tą duszą złączony. Innymi słowy, z przyjacielem nie zawsze odpierdalam rzeczy koleżeńskie. Nie musimy chodzić na piwo co weekend. Niekiedy starcza jedno spotkanie  w roku. Ale codziennie, przed zaśnięciem, dyskutuję w głowie z moimi przyjaciółmi.

Istnieje jednak jeden, bardzo szczególny rodzaj przyjaciela, a mianowicie były przyjaciel. To człowiek z którym przyjaźniłem się kiedyś, a teraz, powiedzmy, już się nie przyjaźnię. Koniec przyjaźni nie zawsze następuje w wyniku konfliktu. Najczęściej dzieje się inaczej. Coś po prostu ulega wypaleniu. Zmienia się życie jego albo moje, przestaje nam być po drodze i cześć.

Co wtedy zostaje? Po pierwsze, poczucie lojalności, powidok przyjaźni. Nie zdradzam sekretów byłego przyjaciela i pomagam jeśli się dowiem, że wylądował w tarapatach. Nie dzwonię jednak z życzeniami świątecznymi i nie piszę „no co tam” na messengerze.

Przyjaźń która przeminęła pozostaje ważną przyjaźnią. Przeszedłem z kimś kawałek drogi, która doprowadziła mnie do miejsca w którym jestem. Taka osoba nie powinna zostać zapomniana. Rozmowy i hece, które przeżyliśmy wspólnie wciąż mają ogromne znaczenie, którego ani myślę przekreślać. Dlatego ciepło myślę o byłych przyjaciołach i życzę im jak najlepiej. Fajna przyjaźń była – to za mało powiedzieć.

Były przyjaciel jest ciągle przyjacielem.

Tydzień z głowy (417)

O konwentach

roman-feasts2

Wracam sobie pociągiem z zielonogórskich Bachanaliów Fantastycznych i wspominam przemiłe popołudnie w tym uroczym mieście. Spotkałem wielu starych znajomych, przybijałem piątki i plotłem dyrdymały, popijając dobre, bajecznie tanie piwko. Poranek był jednak ciężki, tym bardziej że musiałem wracać. Robota wzywa.

To wydarzenie przypomniało mi, jak ważną rolę pełniły konwenty w moim przejebanym życiu. Był czas, gdy zaliczałem i po osiem rocznie. Środowisko fantastów było drugą – po metalowcach –  społecznością, którą zasiliłem. Poznałem ludzi, którzy zostali moimi przyjaciółmi, i kobietę, która była dla mnie dobra przez bardzo długi czas.

Mam mnóstwo zabawnych historii, na przykład o taką, z wrocławskiej Leśnicy. Impreza miała miejsce na zamku, spotkanie ze mną wyznaczono bodaj na dwudziestą. Ponieważ byłem dużo, dużo młodszy, nawaliłem się jak szpak, po czym zionąc wódą, krokiem radośnie chwiejnym ruszyłem ku czytelnikom. Niestety, drogę zastąpił mi ochroniarz i rzekł, że nie może mnie wpuścić. Był miły, lecz nieustępliwy. Użyłem argumentu z grupy ostatecznych: „Przecież ja jestem na plakacie!”. A on odparł, wzdychając: „Proszę mnie zrozumieć, tam są dzieci”.

Pogodzenie się z porażką nawet nie przyszło mi do głowy. Obszedłem zameczek dookoła, sforsowałem mur i tak dotarłem na spotkanie z sobą samym. Następnego dnia poszedłem po własnych śladach. Do tej pory nie mam pojęcia, jakim cudem zdołałem przejść przez ten mur. Ma, lekko licząc, trzy metry wysokości.

Później przestałem jeździć, trochę z powodów osobistych, a bardziej ze względu na umacniające się przekonanie, że moja rola jako twórcy fantastyki dobiegła końca. W „Szczęśliwej ziemi” zawarłem wszystko, co zawsze chciałem powiedzieć, używając języka fantastyki. Nic więcej nie umiem i wątpię, bym zdołał się nauczyć. Przerwanie konwentowania uznałem za konieczność w tych okolicznościach.

Nie ma środowiska i tematu, któremu bym zawdzięczał więcej niż fantastom i fantastyce. To przekonanie umocniło zresztą moją decyzję o porzuceniu literatury tego gatunku. Pięknie bym się jej odwdzięczył, klepiąc tekściki wbrew sobie! Ludzi ani myślę się wyrzec, lecz znów – moje życie się zmienia, dochodzą nowe obowiązki.

Dlatego będę jeździł na jeden konwent w roku. Nie więcej, ale też nie mniej.

Tydzień z głowy (416)

Posted on 12 września 2016

O wichrach dziejów

nicolae-ceaucescu

Gwiazdkę 1989 roku spędzałem u wujka w Raciborzu. Wujek bardzo mi imponował, nie tylko za sprawą żywiołowego sposobu bycia i bezkompromisowego formułowania sądów, ale i majątku. Posiadał komputer, magnetowid i telewizor z anteną satelitarną. W tym telewizorze na dwa dni przez Wigilią zobaczyłem rumuńską rewolucję. Na moich oczach Nicolae Ceausescu został schwytany, osądzony bodaj w kwadrans i rozwalony. Pamiętam, jak próbował dyskutować, jak machał ręką, kwestionując legalność zwołanego naprędce sądu. Zapewne miał rację i poniósł tę słuszność pod mur.

Razem ze Słońcem Karpat rozwalono też małżonkę, Wielki Księżyc. Niewiele wiedziałem o polityce, ale rozumiałem, że Ceausescu był kawałem gnoja, takim rumuńskim Stalinem i mu się należało. Ale dlaczego – myślałem – zabito wraz z nim kobietę? Przecież kobiety są dobre, niezdolne do wyrządzenia komukolwiek najmniejszej krzywdy, a już na pewno nie powinny ponosić odpowiedzialności za krwawe postępki swych małżonków. Dziś, dodajmy, zweryfikowałem tę opinię.

Swoje zdanie miał też wujo. Uznał pospieszną egzekucję za skandal. Najchętniej zobaczyłby Ceausescu w klatce, obwożonego po wsiach i miasteczkach, obrzucanego gnojem i kamieniami. Taka tylko kara, jego zdaniem, była sprawiedliwa. A ja, mając lat dwanaście, dowiedziałem się, że historia nie jest czymś minionym, czego uczą w szkole, lecz dokonuje się na moich oczach i będzie dokonywać się dalej. Spoglądając na dwa ciała pod murem – zobaczyłem historię.

Piętnaście lat temu, młodym pijakiem będąc, zamieszkiwałem dwa nędzne pokoje w suterenie zrujnowanej kamienicy. Wchodziło się wprost do kuchni, za którą znajdował się pokoik ogrzewany piecem węglowym. Przy tym piecu, pewnego dnia, zasłabł zdun. Miałem też komputer z wielkim monitorem i kartą telewizyjną. Była niedziela. Z przyjacielem zebraliśmy się wokół zdrowej intencji skołowania jakiegoś szmalu. Najpierw jednak zrobiliśmy sobie kawę i włączyliśmy telewizję.

Pierwsza wieża zdążyła już runąć, więc wciąż sądziłem, że obserwuję jakiś nieprawdopodobny wypadek. A potem rozpędzony, ostry kształt wbił się w szklaną ścianę i miałem małą jasność. Mała jasność to taka, która staje się udziałem młodych ludzi. Nie mam pojęcia, o czym wtedy rozmawialiśmy, ale chyba uważałem, że Amerykanie wejdą na Bliski Wschód i rozpierdolą wszystkich. Nie przewidziałem tego, co wydarzyło się w Afganistanie i Iraku, tak samo jak nie przypuszczałem, że dekadę później zobaczę lej w środku Manhattanu, fotografie zmarłych, kwiaty, tę niezagojoną ranę w centrum świata.

Pamiętam za to co innego. 11 września 2001 roku oglądaliśmy telewizję do nocy. Wyskakiwałem tylko po piwko. Pod wieczór, na klatce schodowej zaczepiła mnie sąsiadka, w zielonej podomce i włosami spiętymi mocno z tyłu tak, że wielkie oczy wydawały się jeszcze bardziej wytrzeszczone. Chwyciła mnie za brzeg kurtki i zapytała przejętym głosem:

-Wie pan już, że Żydzi podpalili Amerykę?

Tydzień z głowy (414-415)

O mojej runie

20160902_080833

Czwartkowy wieczór spędzam z bandą ludzi mądrych i dobrych, do tego zamieszkujących piękne wnętrza. Mowa o starej kamienicy przesyconej duchem nieżyjącej już gospodyni, o starych meblach i półkach pełnych książek, z którymi kontrastują gołe baby powieszone w kuchni i Chrystus w rękawicach bokserskich ustawiony gdzieś w kącie. Towarzystwo hołduje najlepszym tradycjom polskiego punka. Pijemy wódkę i wpieprzamy czipsy, przerzucając się bon motami ze znanych literatów.

W pewnej chwili – gdy mam już trochę w czubie – gospodyni zaczyna opowiadać o swoich fascynacjach ezoteryką. Zainteresowania mamy raczej podobne, jak i zbliżony pogląd na istotę rzeczy. Rozmawiamy o tarocie i tym, do czego może służyć. Gospodyni, najwyraźniej rozradowana spotkaniem bratniej duszy, mówi mi o swoich runach wróżebnych. Przyznaję, że nigdy o czymś takim nie słyszałem.

Runy rzeczywiście są bardzo ładne, precyzyjnie wyryte na gładkich kamyczkach. To prezent od ukochanego. Mam wybrać trzy, na ślepo, co czynię, rozważając, jak bardzo ów ukochany musiał się narypać nad tym podarkiem. I już. Gospodyni odczytuje runy (według nich jestem pewnym siebie, mocno osadzonym w rzeczywistości facetem z pewnymi ciągotami do fantazjowania. Kto by pomyślał?) i proponuje, że ułoży trzy w jedną, taką superrunę, mój własny symbol, który będę mógł sobie wytatuować czy coś.

Niebawem rysunek jest gotowy. Siedzę przy stoliku, jem czipsy, piję tę wódkę i gapię się na swoją własną, prywatną runę Jest całkiem w porządku, tylko czegoś mi brakuje. Czego? Nie wiem za cholerę. Wkręciłem się w tę zabawę i naprawdę zaczęło mi zależeć. Pomysł posiadana superruny był naprawdę fantastyczny, tylko to nie była moja runa. Nie czułem z nią żadnego związku. Ezoteryka stanowi w moim życiu przyjemną ornamentykę, nic więcej. Niemniej, byłoby nie od parady, gdyby superruna mi odpowiadała, gdybym czuł z nią jakiś związek.

Olśnienie przychodzi nagle. Porywam flamaster, pytam gospodynię, czy mi wolno, i nanoszę dwie krótkie, pionowe kreski w odpowiednie miejsca superruny, co diametralnie zmienia jej charakter i przydaje uroku. Wszystko natychmiast zaczyna się zgadzać, wiem już, że z runą jesteśmy sobie przypisani jak matka i córka, jak kordelas ze szkorbutem. Takie akty magiczne to ja rozumiem.

A potem zalałem i siebie, i runę.

Tydzień z głowy (413)

Posted on 22 sierpnia 2016

O wylegiwaniu się

groby

Zdjęcie: Daniel Faro

Większość ludzi, których znam, lubi się wylegiwać. Wolne poranki spędzają w łóżku. Gdyby jeszcze oglądali telewizję albo czytali książki – mógłbym to zrozumieć. Oni jednak, po prostu, rozkoszują się leżeniem. Osobiście uważam, że wylegiwać będę się dopiero w grobie.

Zawsze wstaję od razu, niekiedy wydając z siebie bojowy okrzyk: „Do czynu!”. Możecie się śmiać, ale naprawdę tak jest. Czas pomiędzy otwarciem oczu a zerwaniem się z łóżka wynosi, na oko, około pięciu minut. Wstaję, nastawiam ekspres do kawy, ścielę łóżko i zaczynam dzień.

Bardzo się cieszę, że tak robię, i kiedyś uważałem, że wszyscy postępują podobnie, no ale kiedyś, tak w ogóle, sądziłem, że wszyscy ludzie są bardzo podobni do mnie, a świat składa się z siedmiu miliardów Orbitowskich dwojga płci, trzech ras  i tak dalej. Dopiero później, rozmawiając z innymi (a także obserwując ich trochę), pojąłem rozmiar swojego błędu. Ludzie różnią się ode mnie na przykład tym, że lubią się wylegiwać.

Nie mogłem tego zrozumieć. Jak można tak po prostu leżeć w łóżku, kiedy jest tyle ciekawych rzeczy do roboty? Można poczytać książkę, zająć się sportem, pójść na piwo, a nade wszystko poświęcić się najpiękniejszemu ze wszystkich zajęć, jakim jest praca. Potem, oczywiście, zweryfikowałem swoje zdanie i zrozumiałem, że to ze mną jest coś nie tak, skoro wszyscy się wylegują, kiedy tylko mogą, i tylko ja jeden nie.

Odkąd pamiętam, zmagam się z bezsennością. Były czasy, gdy regularnie nie przesypiałem dwóch nocy z rzędu tylko po to, by w tę trzecią złapać cztery godziny płytkiego snu. Ten rok jest dla mnie wyjątkowo łaskawy, co nie znaczy, że problem zniknął. Będę się z nim borykał do końca życia. Ludzie cierpią na zwyrodnienie stawów albo mają metr czterdzieści wzrostu. Pogodziłem się z tym.

Łóżko, leżenie w nim, kojarzy mi się wyłącznie z cierpieniem. To czekanie na sen, przeklinanie snu za to, że nie przychodzi, przyspieszone bicie serca nad ranem i przepocona pościel, myśli, które same się myślą, przelewając się przez głowę jak roztopiona stal, i wielka wściekłość z powodu nadchodzącego dnia. Ci, którzy nienawidzą swojej pracy, nie wypoczywają w niej mniej więcej z tego samego powodu.

Ale kilka dni temu obudziłem się rano, po pięciu pełnych godzinach snu. Taką ilość godzi się nazwać luksusową. Drzwi do gabinetu były otwarte i przez okno mogłem dostrzec samoloty podchodzące do lądowania, jeden za drugim, ślizgające się po promieniach porannego słońca. Pojawiały się z zaskakującą regularnością, jeden za drugim, niby owce przeskakujące przez płot, które dzieci liczą, gdy nie mogą zasnąć. Rozbudzony umysł zareagował zachwytem. Mógłbym patrzeć i leżeć, to znaczy – wylegiwać się.

Natychmiast wstałem, ryknąłem: „Do czynu!” i zacząłem dzień.

Tydzień z głowy (412)

Posted on 15 sierpnia 2016

O brutalnym głośniku

woofers1

Od trzech lat nie jeżdżę na wakacje. Tak chcę. Moja praca wiąże się z wyjazdami, więc odpoczywam, siedząc w domu. Ale raz do roku zostawiam wszystko za sobą i jadę z przyjaciółmi na Brutal Assault do czeskiego Jaromera.

Z antropologicznego punktu widzenia to doświadczenie jest bezcenne. Dwutysięczne miasteczko przeżywa inwazję piętnastu tysięcy metalowców, w przytłaczającej ilości nawalonych jak szpadle. Drze się to, śpi w krzakach i kałużach, zachowując w tym wszystkim resztki kultury osobistej. Metal stał się muzyką klasy średniej, a metalowiec na tle innych subkultur jest wyjątkowo grzecznym stworzeniem.

Gdy stałem w deszczu, w trzygodzinnej kolejce, bo chuj ochroniarz zabrał mi parasolkę, przysięgałem sobie, że to mój ostatni Brutal. Trzy dni później, po znakomitych występach Coroner, Exodus, Behemoth i Mgły, niewiele zostało z tego myślenia i jak zwykle zrobiliśmy rezerwację na następny rok.

I tak patrzyłem na produkujące się zespoły, których członków znam, a niekiedy nawet lubię, co skłoniło do kolejnej refleksji – życie bywa zaskakującą przygodą, starzeję się i słucham muzyki dla starych. Przypuszczalnie pozostanę metalowcem do końca swoich dni. Bo wiecie, to fantastyczna rzecz, metalowanie.

Dzięki muzyce zyskałem przyjaciół, a nasza zażyłość idzie w dziesięciolecia. Znalazłem też coś, z czym mogę się identyfikować. Może to głupie, może jednak nie? Jestem bardzo odklejonym człowiekiem i uczestniczenie w czymkolwiek sprawia mi wielką trudność. Identyfikacja z muzyką to wszystko, co mogę osiągnąć w tym zakresie.

Pamiętam też siebie sprzed ćwierć wieku, gdzie liczyła się tylko muzyka i marzenie o cyckach. Możecie mówić, że jestem czterdziestoletnim durniem w kolorowej koszulce. Trudno, więc jestem. Ale trochę żal mi wszystkich, którzy nigdy nie załapali się na metal. Straciliście fantastyczną przygodę.

Raz w życiu pozwolę sobie na puentę praktyczną. Ponieważ dziesięć godzin wrzasków ze sceny jakoś nam nie wystarczało, próbowaliśmy słuchać muzyki również w pokoju. Smartfony grają marnie, kumpel chciał nawet jechać do innego miasta po głośnik, ale w końcu kolektywnie opracowaliśmy taki pomysł:

Bierzesz rolkę papieru, usuwasz papier. Zostaje tekturowa rolka. W rolce robisz szparę, umieszczasz w niej telefon i gra jak złoto, ku chwale Czarnego Pana. Testowano na produktach firmy Samsung.

Newer Posts
Older Posts