Wstęp do książkowego wydania wyboru „Tygodni z głowy” (pod zmienionym tytułem)
Dziesięć lat temu zacząłem pisać bloga. Wydawało mi się, że każdy pisarz ma bloga. Dziś jestem jednym z nielicznych pisarzy, którzy jeszcze bloga posiadają.
Na początku chciałem tam promować własną twórczość. Szybko zorientowałem się, że blog niezbyt nadaje się do tego zadania, a ja nie jestem w stanie wypromować czegokolwiek. Zacząłem zatem umieszczać wpisy opatrzone tytułem „Tydzień z głowy”, gdzie opisywałem to, co akurat leżało mi na wątrobie. Zdawałem relację z zabawnych wydarzeń, których doświadczyłem, pisałem o tym, co mnie cieszy bądź uwiera, nie zastanawiając się, co ludzie o tym powiedzą. Ludziom się spodobało. Zyskałem czytelników. I to czytelnicy namawiali mnie do wydania tych zapisków drukiem. Prócz szlachetnego pragnienia wyjścia naprzeciw tej potrzebnie miałem i inną motywację. Kierowała mną potężna siła napędzająca każdego prawdziwego twórcę. Jest nią miłość do pieniędzy.
Okazało się, że przez dekadę napisałem na blogu dwa miliony znaków. Niniejszy wybór zawiera jakąś jedną piątą, podrasowaną i przetasowaną. To przetasowanie może wprowadzać chaos podczas lektury, choćby ze względu na zmieniające się lokacje. Raz jestem w Warszawie, raz w Kopenhadze, raz znowu na Śląsku albo i w Afryce. Żyłem w tych wszystkich miejscach. Niespokojny ze mnie duch.
Dlaczego zmieniłem tytuł na „Rzeczy utracone”? Stary nie nadawał się z kilku powodów. Lata temu ukradłem go z gazety uchodzącej powszechnie za obelżywą. Wówczas nie śniło mi się żadne książkowe wydanie tych zapisków. Nie przypuszczałem nawet, że tyle się tego uzbiera. „Tydzień z głowy” akcentował cykliczność tych tekstów, która w wypadku książki po prostu znika.
Musiałem znaleźć nowy tytuł, co rodziło rozmaite trudności. Tytułów się nie wymyśla, tytuły się znajduje. Mogę wymyślić całą książkę, z bohaterami, strukturą, otoczeniem i językiem. Nie mam z tym żadnego problemu. Ale tytuł musi przyjść sam. Albo i nie. To kapryśne stworzenie.
Podczas pracy nad tymi tekstami uderzyło mnie, że rzeczy w nich opisane należą do przeszłości. Zniknęły z mojego życia, choć były jego istotną treścią. Weźmy moje koty, którym poświęcam tutaj mnóstwo miejsca. Kotka Kreska dokonała żywota na moich kolanach, do końca głaskana. Kot Prezes zachorował na cukrzycę, wymaga codziennych zastrzyków i teraz znajduje się pod czułą opieką mojej mamy. Jednego przyjaciela pogrzebałem. Drugiego musiałem oddać.
Tak jest niemal ze wszystkim. Rozpadały się małżeństwa moich przyjaciół i same przyjaźnie. Ludzie ważni, nawet najważniejsi nieodwołalnie wpadali za mój prywatny horyzont, aby nigdy nie powrócić. Nie ma już mojej Kopenhagi ani Saskiej Kępy, przestałem też władać Starym Mokotowem (tytuł Króla tej dzielnicy, zgodnie z tradycją, przysługuje mi do śmierci). Nie pisuję już literatury fantastycznej. Nie palę papierosów i na domiar złego rozluźniłem swoje relacje z butelczyną.
„Rzeczy utracone” brzmią smutno, choć ta książka smutna zaledwie bywa. Zdarza się jej też bywać wesołą. Próbuje bowiem naśladować życie. I wiecie co? Cieszę się, że to wszystko zniknęło. Wcześniej tak nie uważałem. Tęskniłem za tym, co utraciłem, a potem okazywało się, że natychmiast coś zyskiwałem w zamian. Tak właśnie się to kręci. Każda strata jest po coś. Zawsze można, na przykład, poświęcić jej książkę.